Tanzania

Dzień 1

Wyprawa nie może być bez przygód... Po tym jak stanęliśmy na autostradzie w korku na 3 godziny z powodu wypadku i cała autostrada na tyle czasu została zamknięta, spóźniliśmy się na samolot i musieliśmy kupować nowe bilet, co nie przeszło bez problemów, bo inni najwidoczniej wpadli na taki sam pomysł, przez co na następny lot bilety śledziło wg strony od 40 do 70 osób i momentalnie zniknęły... Bilety w końcu udało się kupić na 2 godziny przed odlotem.

Za to whisky z rana jak śmietana ;)

Aktualizacja

Nasz nowy lot planowo miał być o 10:45, w Genewie mieliśmy być o 13:25, a lot z Genewy o 15-tej. Ale że dziś nic nie może pójść gładko, mgła uziemiła wszystkie loty na Gatwick i nasz lot był opóźniony o 40 minut, więc suspens był jak w filmie Hitchcocka. Napięcie rosło z minuty na minutę, gdy tak staliśmy, wydawałoby się, w nieskończoność na pasie.

W powietrzu udało nam się nadrobić trochę i wylądowaliśmy o 13:45. Lotnisko w Genewie przebiegliśmy w parę minut i w ostatnich minutach udało nam się odprawić!

Kolejna aktualizacja

Lot liniami Saudi Arabian jest sporym doświadczeniem. Na początku z głośników odczytano po arabsku fragment nauk Allaha, z odpowiednią dykcją, nagłośnieniem i echem, a pod koniec lotu, około 3. nad ranem, ponieważ przelatywaliśmy nad jednym ze świętych miejsc, obudzono wszystkich na półgodzinną modlitwę. W samolocie nie sprzedawano alkoholu, który w Arabii Saudyjskiej jest zakazany.

W Jeddah wylądowaliśmy po 21. czasu lokalnego. Niestety czeka nas 9 godzin oczekiwania na lotnisku. Nie możemy wyjść na zewnątrz, bo wiąże się to z koniecznością uzyskania wizy, co łatwe nie jest. Żeby uzyskać wizę trzeba m.in. znależć lokalnego sponsora, który będzie nas cały czas pilnował i ponosił za nas pełną odpowiedzialność.

Zostajemy więc na lotnisku, które do czystych nie należy. Kulturowo jest to dla nas spory szok. Mężczyźni chodzą najczęściej w białych strojach, a kobiety w burkach i hidżabach. Brak jest też oczywiście alkoholu. Za to w holu ze sklepami jest wydzielone miejsce do modlitwy. Nad ranem stamtąd dobiegają nas śpiewy.

Kobiety mają tu niewiele praw, a nawet same nawzajem nie zawsze się szanują, co widzieliśmy na lotnisku. Jedna kobieta w poczekalni podeszła do drugiej i bez słowa pokazała jej ręką, by ta się odsunęła. Ponieważ nie przesunęła się wystarczająco daleko, tamta ponownie machnęła jej ręką, zachęcając ją, żeby ruszyła się jeszcze dalej. W końcu, gdy ta się przesunęła, ta druga położyła się na kilku siedzeniach i zepchnęła ją torebką na ostatnie krzesło.

Dzień 2: Podróż do Tanzanii

Po porannych modlitwach w samolocie, o godzinie 11:45 wylądowaliśmy bezpiecznie w Nairobi. Pierwsze wrażenie jest takie, że ludzie są tu bardziej mili I uśmiechnięci niż w Arabii Saudyjskiej, a lotnisko jest zdecydowanie bardziej czyste. Już w samolocie panie kenijki śpiewały coś o hakuna matata (co oznacza relaks) w Nairobi. No I nareszcie w toaletach jest papier toaletowy, a nie jedynie Karcher z wodą pod ciśnieniem.

Odprawa wizowa przebiega całkiem sprawnie. Wypełniamy prosty dwustronicowy wniosek o wizę, płacimy 50 dolarów amerykańskich, musimy uśmiechnąć się do kamery, a na koniec zostawiamy odciski palców na pamiątkę dla kenijskiego rządu i dostajemy nasze wizy.

Zaraz potem odbieramy bagaże I idziemy prosto do wyjścia, gdzie bucha na nas fala gorąca. Na zewnątrz już czeka na nas przewodnik, którego znaleźliśmy z polecenia I z którym uzgodniliśmy już przez internet program naszej wycieczki. Część grupy pojedzie na safari, a dwie osoby wybrały najtrudnieszą trasę trekkingową na Kilimandżaro.

Zanim to się jednak stanie musimy dojechać do Tanzanii. Za $40 od osoby mamy busa, który zawiezie nas prosto do miasta Arusha w Tanzanii, skąd jutro z rana wyruszymy na safari I Kilimandżaro.

Teraz jednak musimy coś zjeść i poczekać na nasz transport, który zabiera razem z nami jeszcze inne osoby. Siadamy w restauracji przy lotnisku, gdzie zamawiamy lokalne danie z kurczaka i czegoś, smakiem przypominającego ziemniaki puree, ale ziemniakami nie jest :) Przeżywamy pierwszy szok cenowy, bo takie danie tutaj to koszt około $14!

Po zjedzeniu obiadu wsiadamy w busa i jedziemy w trasę. Przy wyjeździe z Nairobi zostaliśmy stuknięci w tył samochodu, ale kierowca tylko wyszedł na zewnątrz, popatrzył, machnął ręką i odjechaliśmy dalej.

Po jakichś dwóch godzinnach snu w aucie (po noclegu na podłodze na lotnisku w Jeddah jesteśmy padnięci), zatrzymujemy się… przy sklepie z pamiątkami, na tyłach którego znajduje sie mała, lokalna kuchnia, serwująca drobne posiłki. Dajemy sie skusić na zupę curry z kurczakiem I placki ciapati, za którą pani kucharka zawołała najpierw $4, a że potem nie miała wydać reszty, powiedziała, że nam się coś pomyliło I zupa kosztuje $5 :) Ciekawe czy to odosobniona sytuacja, związana z problemami ze słuchem, spowodowanymi przemęczeniem…? ;)

Jakieś półtorej godziny później jesteśmy na granicy z Tanzanią, gdzie musimy, poza paszportami, pokazać książeczki szczepień z udokumentowanym szczepieniem na żółtą febrę, co jest tu obowiązkowe, dopiero po czym dostajemy wniosek o wizę I musimy ustawić się w kolejnej kolejce do drugiego okienka, złożyć wniosek o wizę, potem stanąć w jeszcze jednej kolejce do innego okiekna, tam zapłacić $50, ponownie zostawić nasze odciski palców, dać sobie zrobić zdjęcie i… ustawić się w kolejce do ostatniego okienka, gdzie celnik wbija nam wizę do paszportu. Stanie w kolejce za kolejką się opłaciło I z wizami wsiadamy z powrotem do naszego busa, którym na wieczór, po przespanych kilku kolejnych godzinach, dojeżdżamy do Arushy. Cały przejazd z Nairobi do Arushy zajął trochę ponad sześć godzin.

Tu, po rozpakowaniu się w naszym hotelu mamy krótki briefing z naszym przewodnikiem I jego ludźmi, którzy będą się nami opiekować podczas wycieczki. Poznajmy m.in. Pana D, czyli naszego kucharza. Domniemyam, że litera D to skrót od angielskiego słowa Diarrhoea, czyli biegunka. Jeśli tak, to będzie sie działo ;)

Po briefingu nasz przewodnik o imieniu Lobulu zaprasza nas na kolację w klubie nocnym około kilometra od naszego hotelu, gdzie jedziemy samochodem, bo wg Lobulu pieszo jest bardzo niebezpiecznie.

Po kolacji jedziemy z powrotem do hotelu, gdzie szybko odpadamy, bo jutro pobudka o 7:30 rano.

Dzień 3: Park Narodowy Tarangire

Wyjeżdżamy z hotelu po śniadaniu około 9. rano. Po drodze zatrzymujemy się na zakupy w tzw. “supermarkecie” czyli lokalnym sklepiku, gdzie robimy zakupy na całe 5 dni safari. Sprzedawca trochę z nas zdarł, ale wyglada na to, że wszędzie tak będzie i ze względu na to, że jesteśmy turystami, zawze będziemy tu sporo przepłacać. Nic jednak nie przebije najdrożdżej herbatki z Pekinu za 140 zł za filiżankę ;)

Do parku Tarangire jedziemy około dwie godziny. Zatrzymujemy się przy bramie do parku, gdzie musimy się zameldować, a przy wyjeździe każdy musi się wypisać ze względów bezpieczeństwa. Przy bramie jest platforma widokowa na sawannę.

Większość dnia spędzamy w samochodzie, z którego widzimy wiele różnych gatunków zwierzat, takich jak słonie, lwy, antylopy, żyrafy, guźce itd. Dzisiejszy dzień, to wg przewodnika przedsmak tego, co czeka nas jutro w parku Sergengeti, gdzie podobno będziemy mogli z bliska zobczyć mi.in. lwy i krokodyle.

W trakcie przerwy na lunch mamy mała scyscję z lokalną małpą, która oczywiście musiała upatrzyć sobie mnie i akurat mi muiała ukraść banana ;)

Wieczorem dojeżdżamy na nasz camping, gdzie mamy okazję odpoczać i zjeść smaczna kolację, przygotowana specjalnie dla nas przez Pana D. :)

Dzień 4: Droga do Serengeti.

Po ledwo przespanej nocy ze względu na zaduch w naszym domku wstajemy o 7:30. Gdy tylko wychodzimy, na zewnątrz czuć ożeźwiającą bryzę na naszym ośrodku. Sam ośrodek jest prosty, ale jest tu miło I przytulnie a w tle przygrywają nam odgłosy owadów niczym w dżungli Amazonii. W domkach są łóżka z moskitierą, gorący prysznic I toalety, czyli praktycznie wszystko, czego potrzeba nam do szczęścia. Nie należy spodziewać się tu dobrego internetu, który przez większość czasu nie działa.

Wyruszamy zaraz po śniadaniu, czyli około 9. rano. Nasi przewodnicy zapakowali wszystkie bagaże do naszego Land Cruisera I ruszyliśmy w drogę.

Po ponad dwóch godzinach wjechaliśmy do parku Ngorongoro. Jego nazwa pochodzi od masajskiego słowa “ngoro”, oznaczającego dzwonek, który noszą krowy. Teren parku stanowi rezerwat, w którym w specjalnych zagrodach, w zgodzie z naturą żyją masajowie, hodujący bydło. Aby dzikie zwierzęta nie atakowały ich bydła, wokół swoich wiosek budując wysokie, drewaniane zagrody.

Park znajduję się na obszarze krateru, który powstał po zapadięciu się góry większej od Kilimandżaro  4.5 miliona lat temu. W chwili obecnej porośnięty jest sawanną.

Po mniej więcej 3.5 godziny dojeżdżamy do granicy parku Ngorongoro I Serengeti - najsłynniejszego na świecie parku, słynącego z ogromnej liczby gatunków zwierząt. Tutaj spotykamy ostatnich masajów, ponieważ żyją oni tylko na terenie parku Ngorongo. Możemy zrobić sobie z nimi pamiątkowe zdjęcia, oczywiście za drobną opłatą paru dolarów. Zanim zaczniemy robić sobie z nimi zdjęcia, trzeba mieć świadomość, że zażądają od nas zapłaty jak tylko wycelujemy w nich aparat.

Kawałek dalej już na terenie parku Serengeti znajduje się centrum turystyczne, gdzie każdy, kto wjeżdża do tego parku musi się wpisać. Zatrzymujemy się tu również na lunch.

Zostaje nam trochę ponad 3 godziny drogi do naszego campingu, a po drodze spotykamy lwy, chodzące sobie tuż przy drodze a jedna para była nawet w trakcie rytuału godowego, który trwa do dziesięciu dni. Poza tym spotykamy liczne hipopotamy, wylegujące się w rzekach, gnu, żyrafy, antylopy, gnu oraz wiele innych.

Zaczyna się już ściemniać kiedy docieramy na nasz camping. Dziś I jutro tu właśnie będziemy spali w namiotach pośrodku diczy, gdzie ciągle dochodzą nas odgłosy różnych zwierząt. Camping jest bardzo prosty jedynie z zimnymi prysznicami.

Na dzisiaj to już wszystko bo po kolacji nie pozostaje nam nic innego jak pójść spać.

Dzień 5: Serengeti

Dziś cały dzień jeździliśmy po parku Serengeti. Zobaczyliśmy całą masę żyraf, gnu, antylop, hipopotamów, a przy samej drodze wylegiwały się gepardy. Ruch był spory, szczególnie w okolicy lwów i leżących gepardów, gdzie nagle pojawiło się kilkadziesiąt Land Cruiserów.

Przed obiadem zatrzymujemy się w centrum informacyjnym parku, gdzie jeden z pracowników opowiada nam na temat migracji dzikich zwierząt w parku. Dowiadujemy się też od niego, że brak dużych drzew spowodowany jest tym, że wybuch wulkanu sprawił, że pod cienką warstwą ziemi znajduje się tu zastygła lawa.

Wieczorem podczas jazdy mieliśmy awarię samochodu I groziło nam pchanie go na terenach opanowanych przez lwy I agresywne hipopotamy. Na szczęście udało nam się dojechać do pobliskiego mechanika, który w pół godziny uporał się z problemem I tym samym uratował nam życie ;)

Na koniec jechaliśmy tuż przy samych stadach chrumkających hipopotamów I walczących ze sobą o partnerkę samców żyraf.

Dzień 6: Serengeti i Ngorongoro

W nocy spało nam się kiepsko, bo co rusz słychać było podchodzące do nas zwierzaki. Chrumkające pary oczu spoglądały się na nas jak tylko wychodziliśmy z namiotu. Drogę do toalet przebiegaliśmy, świecąc dookoła latarką I zastanawiając się czy światło zwabi dzikie zwierzęta czy je odstraszy. Na szczęście udało nam się nie zginąć, ale mieliśmy wrażenie, że drapieżniki czyhają na nasze życie. Okazało się, że do naszych namiotów podeszło kilka bawołów, hien i zebr.

Rano wstaliśmy o 6:30 I po szybkim zimnym prysznicu I kawie z herbatnikami wyjeżdżamy na ostatni przejazd po parku Serengeti. Po drodze natrafiliśmy na liczne gromady gnu, kilka wylegujących się przy drodzę gepardów, masę żyraf I hipopotamów, które uchodzą ponoć za jedne z najbardziej agresywnych zwierząt. Po drodze do hipopotamów musieliśmy przeprawiać się autem przez opanowaą przez nie rzekę. W jednym miejscu widzieliśmy też sępy rozszarpujące na kawałki padniętą wczoraj antylopę gnu.

Około 13-tej wracamy na obiad do naszego obozu. Na szczęście dolegliwości żołądkowe już większości z nas przeszły I możeemy spokojnie się najeść.

Kolejne cztery godziny to jazda z powrotem z parku Serengeti do naszego obozu w parku Ngorongo, gdzie docieramy po godzinie 17-tej. Na trasie mijamy osady masajów. Jak nam tłumaczył przewodnik, przy większości z nich są szkoły.

Tu w Ngorongoro, w pobliżu kanionu spędzimy noc. Warunki na tym campingu są o niebo lepsze od poprzedniego. Poza gorącymi prysznicami i zadbanymi toaletami mamy też śladowy zasięg Wi-Fi z pobliskiego hotelu. Jest jedno ale - w miejscu, gdzie można złapać sieć wczoraj widziano lwa…

Dzień 7: Krater

Wstajemy o wschodzie słońca, bo chcemy zobaczyć polujące zwierzęta w kraterze, a najczęściej polują one wcześnie rano. Dojazd do krateru, na obrzeżach którego mieliśmy nasz camping zajmuje nam jakieś półtorej godziny.

Poza licznymi zebrami, żyrafami i hipopotamami, natrafiamy na walczące o świeżo upolowane gnu lwy. Uderza nas widok krwi, wyrywanych ze środka wnętrzności, a widzimy to może z 50-ciu metrów, do tego słychać dźwięk łamanych kości. Wokół padliny krążą dwa samce i dwie samice.

Lwy zaczynają podchodzić do samochodu i spacerują wokół nas, najwidoczniej nie przejmując się naszą obecnością.

Na trasie napotykamy też na kilka słoni, ale nie ma ich to za wiele.

Niestety nie udało nam się zobaczyć żadnych nosorożców, których zostało tu bardzo niewiele.

Wracamy do naszego legowiska i udajemy się w drogę powrotną do Arushy, która zajęła nam prawie sześć godzin.

Po drodze zatrzymujemy się w kilku wioskach I miasteczkach na drobne zakupy. W jednej z nich, gdzie oddajemy nasze namioty, stoi sklep z szyldem “Dobra cena… Tanyey niż w Byedronce” ;)

W naszym hotelu spotykamy się z pozostałą dwójką uczestników wyprawy - Sylwkiem I Emilią, którzy samiast jechać na safari, poszli najtrudniejszą trasą na Kilimandżaro I udało im się zdobyć szczyt, a nawet wrócić dzień wcześniej.

Część osób wychodzi na miasto, a część zostaje już w hotelu.

Dzień 8: Cały dzień w autobusie

W zasadzie opis większości dzisiejszego dnia jest zbędny, bo dwanaście godzin spędzamy w autobusie do Dar-es-Salaam. Wprawdzie wg przewodnika miało być dziesięć i mieliśmy zdążyć na ostatni prom na Zanzibar o 16:30, ale dojechaliśmy dopiero po 18-tej.

Autokar wprawdzie klimatyzowany i komfortowy, ale mimo wszystko dwanaście godzin może wykończyć.

Większość dnia puszczana była chyba na cały gwizdek muzyka a la umcy umcy oraz kilka amerykańskich filmów wojennych, których akcja dzieje się gdzieś w dżungli.

Na miejsce docieramy około 18:30, a więc albo czeka nas nocka w Dar-es-Salaam, albo mamy do wyboru samolot za $65 od osoby. Jedziemy więc taksówką na lotnisko, gdzie okazuje się, że dziś już nie polecimy, pomimo tego, że w rozkładzie są jeszcze dwa loty, ale w rzeczywistości ostatni samolot wylatuje o 18:45. Taksówką z lotniska (koszt $15) wracamy do miasta szukać hotelu. Udaje nam się zanocować w Rainbow Hotel za $25 od osoby, nawet ze śniadaniem w cenie, więc jak na hotel, bardzo tanio.

Dzień 9: Zanzibar

Do terminalu promowego doszliśmy w dziesięć minut. Tam okazało się, że zostaliśmy ozukani przez Lobulu, bo człowiek, który miał kupić nam bilety miał tylko po $15 z $35 na bilety promowe i uparcie nie chciał kupić nam opłaconych wcześniej biletów, co skończyło się awanturą. W związku z tym nie polecamy już tego przewodnika, który, okazał się na koniec nieuczciwy i oszukał nas na $150.

Ostatecznie, ponosząc dodatkowe, nieprzewidziane koszty kupujemy bilety, oddajemy bagaże do luku I okrętujemy się na najwyższym pokładzie z widokiem na ocean.

Rejs zajmuje nam trzy godziny. Na miejsce dopływamy ok. 12:30. Musimy przejść przez odprawę paszportową, okazać wizy, książeczki ze szczepieniami na żółtą febrę, wypełnić deklarację wjazdową, prześwietlić bagaże i wita nas, niestety deszczowy, Zanzibar.

Bierzemy 7-osobową taksówkę do naszego hotelu. Za ponad osiem kilometrów jazdy płacimy łącznie $15.

Na szczęście przestaje padać po około godzinie, ale pompa, która przeszła przez tą godzinę spowodowała powódź na drodze, a wilgotność powietrza sprawiła, że szyby w samochodzie zaparowały nam w parę minut.

W naszym hotelu zostajemy przywitani sokiem owocowym, meldujemy się, robimy godzinną przerwę i wynajmujemy hotelowego kierowcę, żeby zawiózł nas do Kamiennego Miasta, czyli centrum miasta Zanzibar. Ma nas tu zostawić i wrócić wieczorem, gdy powiadomimy go SMS-em. Kurs w obie strony wyniósł nas $15 za cały siedmioosobowy samochód.

W Kamiennym Mieście idziemy na obiad do restauracji na wodzie o nazwie Floating Restaurant, a po obiedzie przejść się po plaży, podziwiając liczne łódeczki i parę pływających na wodzie domków.

Wieczorem, zaraz koło naszej restauracji rozkładają się kramy z grillowanym mięsem, samosami, naleśnikami, pizzą (m.in. z bananami i Nutellą) oraz mnóstwem innego jedzenia, którego zapach nęci już z daleka.

Po pierwszym dniu odnosimy wrażenie, że miasto jest trochę zaniedbane i w niektórych miejscach wydaje się być mało bezpieczne, ale turyści, z którymi rozmawialiśmy, a także obsługa naszego hotelu zapewnili nas, że nie mamy się czego obawiać. Rajski obraz nieco burzy masa śmieci na ulicach i po krzakach oraz nachalni naganiacze.

Dzień 10: Zwiedzanie

Na dziś mamy zaplanowane trzy wycieczki - Spice Tour, czyli na farmę przypraw, potem na wyspę Prison Island i na koniec zwiedzanie Kamiennego Miasta z przewodnikiem.

Z przewodnikiem z naszego hotelu udaje nam się wynegocjować Prison Island I Kamienne Miasto za łącznie $40 za całą grupę.

Pierwsze wycieczka o nazwie Spice Tour to zwiedzanie plantacji, gdzie rośnie m.in. drzewo cynamonu, goździki, kurkuma, trawa cytrynowa, kawa, pieprz oraz wiele innych roślin, z których robi się później przyprawy. Poza nimi rośnie tu cała masa owoców, takich jak grapefruity, mandarynki, pomarańcze czy banany.

Na koniec wycieczki tubylec śpiewający “Hakuna Matata” wszedł na szczyt kokosowca jedynie z pomocą trzciny, którą obwiązał sobie nogi, żeby móc łatwiej wspiąć się na górę.

Po Spice Tour jedziemy do pobliskiej lokalnej rodziny, która za $10 od osoby przygotowała nam syty, Zanzibarski obiad z lokalnymi potrawami I świeżymi owocami na deser. Falafel wraz z przyprawionymi wiórkami kokosowymi to niebo w gębie ;) Do tego ryż, fasolka, maniok, ryba grillowana (również rewelacyjna) i pieczywo podobne do podpłomyków, a na popitkę sok ze świeżo wyciskanych owoców. Mieliśmy okazję popróbować lokalnej kuchni, która bardzo przypadła mi do gustu.

Później udaliśmy się do centrum, by tam przy plaży wypożyczyć maski do snorkelingu, wynająć łódź i popłynąć na Prison Island. Nazwa tej wyspy związana jest z tym, że wybudowano tam ośrodek do handlu niewolnikami, ale gdy skończono jego budowę, w Tanzanii zakazano niewolnictwa, więc oficjalnie zarejestrowano ten ośrodek jako więzienie.

Na wyspie znajduje się też farma żółwi, z których najstarszy ma… 192 lata! Można je karmić gałązkami z liśćmi, które żółwie uwielbiają. Są one ogromne i ważą nawet po 200 kg.

Stamtąd płyniemy kawałeczek dalej koło rafy koralowej, gdzie wskakujemy do wody trochę ponurkować I pooglądać podwodne życie. Wokół rafy pływa trochę małych rybek w biało-czarne paski, a samej rafy w kilku miejscach można nawet dotknąć stopą.

Kończymy kolejną wycieczkę i płyniemy z powrotem, skąd idziemy spacerkiem zwiedzać Stone Town. Przewodnik prowadzi nas wąskimi uliczkami najpierw do dzielnicy hinduskiej, gdzie fasady budynków i mosiężne drzwi mają specyficzne hinduskie rzeźby i zdobienia. Jeden z hotelu w tej dzielnicy, do którego wchodzimy urządzony jest w stylu indyjskim i na środku holu ma basen.

Potem idziemy przez dzielnicę muzułmańską, mijamy meczet a dalej dochodzimy do placu, gdzie siedzi masa ludzi w białych szatach i większość z nich po prostu ogląda gremialnie telewizję w powieszonym na ścianie budynku telewizorze. Wg tradycji plac ten jest miejscem spotkań ludzi I tradycję tą kultywuje się do dziś.

Idziemy dalej do Slave Marketu, czyli miejsca, gdzie do 1871-go roku handlowano niewolnikami. Później wybudowano tu kościół.

Zaczynamy wracać w kierunku plaży, a po drodze zatrzymujemy się na pyszne soki ze świeżo wyciskanych owoców - ja wybrałem sobie z mango, papai i bananów. Już po raz kolejny dzisiaj jestem szczęśliwy!

Po piętnastu minutach dochodzimy do Starego Fortu, wewnątrz którego znajduje się amfiteatr, przypominający trochę Koloseum, oczywiście o znacznie mniejszych rozmiarach.

Na koniec dzwonimy do restauracji w domku na wodzie, którą wypatrzyliśmy wczoraj, Po paru minutach właściciel przypływa po nas łodzią. Restauracja cała urządzona jest w drewnie, z wiklinowymi siedzeniami, łóżkiem, na którym można się zrelaksować słuchając szumu wody, a romantyzmu dodaje kilka lamp i masa małych lampek choinkowych, przypiętych do drewnianych barierek, za którymi z każdej strony jest już tylko woda. Do tego mamy widok na okoliczne wybrzeże, bardzo ładnie oświetlone w nocy. Na górnym piętrze mieszczą się dwa pokoje dwuosobowe, które można wynająć za $50 za pokój, co wcale nie jest wysoką ceną jak na tak wyjątkowo romantyczne miejsce, które urzekło wszystkich z naszej grupy.

Jedyny minus tego miejsca to taki, że jedzenie trzeba zamawiać na parę godzin wcześniej. Właściciel płynie po produkty na rynek z żywnością na pobliskim brzegu i przygotowuje danie. Serwowane są tu tylko owoce morza. Można tu też zamówić sobie piwo lub drinka i godzinami napawać się atmosferą tego miejsca.

Dzień 11: Snorkeling, nurkowanie i rajskie plaże

Na nurkowanie docieramy na dziewiątą. Tam nasz przewodnik z niegdyś prowadzonego przez polaków centrum nurkowego, Jeremy, dzieli nas na dwie grupy - tych, którzy chcą popływać w masce i tych, którzy będą nurkować głębiej z butlami tlenowymi.Centrum mieści się na rajskiej plaży Pwani Mchangani, która jest jedną z piękniejszych, jakie widzieliśmy na całym Zanzibarze.

Dzielimy się na dwie łodzie. Ja będę pływał z maską pod samą powierzchnią i oglądał z góry rafy. Podpływamy pod prywatną wyspę Billa Gates’a, na której znajduje się jego hotel, a cena noclegu za jedną dobę to zaledwie kilka tysięcy dolarów. Wyspa jest pilnie strzeżona I każdy, kto postawi na niej wyspie może zostać ukarany mandatem $500.

Stamtąd wracamy na obiad na plażę, skąd wypłynęliśmy i gdzie mieści się centrum nurkowe.

Tuż obok centrum nurkowego w drewnianym domku mieści się malutka restauracja, a przed nią poustawiane są pod drzewami kokosowymi leżaki, gdzie - jak w filmach, można leżąc popijać drinki i relaksować się patrząc na lazurową wodę. Ceny w restauracji, ku naszemu zaskoczeniu są bardzo przystępne.

Plaża jest wyjatkowo malownicza, a przy tym nie ma tu tłumów. W morzu kąpie się jedynie kilka małych golasków, a ludzi na leżakach można policzyć na palcach jednej ręki.

Po obiedzie i odpoczynku jedziemy kolejne czterdzieści minut (głównie po wertepach) na plażę Kendwa. W samochodzie okazało się, że większość z nas spiekła się na raka. Ja nie mogę się oprzeć, bo moje plecy są czerwone jak u Indianina, nogi też.

Na plaży Kendwa dwa razy w miesiącu odbywa się wielka dyskoteka Full Moon Party. Plaża, podobnie jak poprzednia, jest bardzo klimatyczna. Jest tu masa leżaków, które można wynająć za dolca, kanap i trochę hamaków, w których można się zrelaksować popijając kupiony w plażowym barze schłodzony sok owocowy, drinka czy zimne piwo.

Wprawdzie kręci się tu trochę prostytutek, szukających bogatych muzungu (tak nazywa się tu białych), ale plaża jest chroniona przez policję, która sprawia, że czujemy się tu bardzo bezpiecznie.

Udaje nam się załapać na romantyczny zachód słońca, po którym momentalnie robi się ciemno, więc wsiadamy w naszego busa i jedziemy do hotelu.

Pech chciał, że zostało nam zaledwie parę kilometrów, kiedy zostaliśmy zatrzymani przez policję. Nasz kierowca ma jedynie tanzańskie prawo jazdy, które rzekomo nie jest tu uznawane (akceptowalne jest ponoć tylko wydane w Zanzibarze), a prawda jest taka, że policjanci próbowali wyciągnąć od niego 10 tys. szylingów (10 USD) łapówki. Ostatecznie kierowca prawo jazdy stracił, ale po wykonaniu paru telefonów do przełożonych tych policjantów obiecano mu, że jutro dostanie je z powrotem.

Na dodatek jechaliśmy razem z naszym znajomym Jeremym, co jest tu nielegalne. Miejscowi nie mający licencji lokalnego przewodnika nie mogą jeździć razem z białymi. Na szczęście policjanci się nie skapnęli, bo byłby kolejny problem.

W hotelu czas na chłodny, przynoszący chociaż na chwilę ulgę, prysznic, a dzięki uprzejmości właścicielki hotelu, która specjalnie poszła na rynek, dostaliśmy jogurt do posmarowania rozgrzanych do czerwoności pleców i nóg.

Dzień 12: Odpoczynek

Obolali od poparzeń pozwalamy sobie poleżeć dłużej, a główną atrakcją dnia były zakupy pamiątek w Stone Town. Pod wieczór wracamy do hotelu, by dalej cieszyć się lenistwem. Ogólnie dzień trochę senny i bardzo spokojny. Jutro czeka nas dalsza podróż.

Dzień 13: Podróż i hotel cudów w Nairobi

Jesteśmy już w Nairobi. Gdy rano wyjeżdżaliśmy z naszego hotelu na Zanzibarze, spodziewaliśmy się nudnego dnia, spędzonego w podróży, ale Afryka nie przestaje nas zaskakiwać. Tutejsi ludzie mają na to nawet swoje określenie - TIA (ang.: „This is Africa”, czyli „To Jest Afryka”), który dziś sprawdził się całkowicie.

Pożegnaliśmy się z właścicielką naszego hotelu o nazwie Dalma Lodge, który wyjątkowo polecamy, bo obsługa jest bardzo miła i pomocna pod każdym względem. Za niewielką opłatą mieliśmy nawet do dyspozycji samochód dla całej, siedmioosobowej grupy i własnego kierowcę o imieniu Sunday. Z właścicielką o imieniu Raya przegadaliśmy naprawdę sporo czasu, a do tego nigdy nam nie odmówiła, gdy potrzebowaliśmy jakiejkolwiek pomocy.

Sunday dowozi nas na lotnisko w czterdzieści minut. Tam wchodzimy do jakiegoś budynku, który z zewnątrz wygląda jak hangar. W środku siedzi sobie parę zrelaksowanych osób z obsługi i może kilkunastu pasażerów, czekających w pomieszczeniu dalej, zwanym szumnie halą odlotów.

Przy samym wejściu ktoś prosi nas o pokazania numeru rezerwacji, kładziemy bagaże na taśmę i przechodzimy boso przez bramkę (nawet sandały trzeba oddać do prześwietlenia). Gdy już jesteśmy po kontroli, wchodzimy bez jakiejkolwiek odprawy do poczekalni, a dopiero na dwadzieścia minut przez odlotem, gdy ludzie zaczynają chodzić do poprzedniego pomieszczenia po karty pokładowe, to i my idziemy się odprawić.

W końcu, z drobnym opóźnieniem wsiadamy do niewielkiego samolotu, jeszcze ze śmigłami i wylatujemy do Arushy, gdzie lądujemy o 11:45, czyli po godzinie i piętnastu minutach lotu. Samolot najlepsze lata widać, że ma już za sobą i mieliśmy wrażenie, że był świeżo spawany tuż przed naszym lotem. Całe skrzydła są w łatach, w środku też lepiej nie jest, bo nawet toaleta nie działa, a zamiast ją naprawić, prościej było nakleić kartkę, że toaleta jest nieczynna i problem z głowy.

W Arushy bagaże odbieramy sami prosto z wózka, zostawionego przy brzegu pasa startowego. Hakuna Matata, czyli relaks i pełne zaufanie między liniami lotniczymi a pasażerami to motto tutejszego lotniska.

Wychodzimy z terminalu, a tam stoją rzekomo oficjalne, lotniskowe taksówki, które kroją bezlitośnie za podobną stawkę jak w Paryżu, bo piętnaście kilometrów za $22 to cena, którą poszczycić się mogą najdroższe europejskie stolice, a że wyboru specjalnie nie ma, bo lotnisko jest na końcu świata i nie widać tu żadnego przystanku autobusowego, musimy przełknąć gorzką pigułkę i dać się skroić.

Oficjalne lotniskowe taksówki nie są nawet oznakowane, mają średnio po czterdzieści lat i są nieźle poobijane. Po drodze, gdy zostajemy zatrzymani, okazuje się, że kierowca nawet nie ma przy sobie żadnych dokumentów, ale łapówka natychmiast ratuje go z opresji.

W końcu dojeżdżamy do dworca Riverside Shuttle, gdzie zanim jeszcze udaje nam się wyjść z samochodu, rzuca się na nas chmara przekrzykujących się naganiaczy z kilku firm przewozowych. Pierwsza cena to $50, druga to $25, trzecia $20, a w końcu schodzą do $15. Za pośrednictwem Lobulu w tamtą stronę zapłaciliśmy ponad dwa razy tyle za dokładnie tą samą trasę. Okazało się, że nasz drogi przewodnik też nas nieźle skroił.

Po obiedzie za $3 wsiadamy do busa i odjeżdżamy o 14-tej. Po półtorej godziny jesteśmy już na granicy tanzańsko-kenijskiej, gdzie w miarę szybko przechodzimy odprawę. Kontrola bagaży polegała głównie na wyrzuceniu foliowych toreb, które są w Kenii zabronione pod groźbą wysokiej grzywny, a nawet więzienia. Po kontroli mamy narysowane na bagażach kredą duże X.

Przed Nairobi wjeżdżamy na autostradę. Ma ona sześć pasów w każdą stronę. Trzy pasy, pas zieleni z dużym rowem, kolejne trzy pasy, znów zieleń i rów, trzy pasy w przeciwnym kierunku, rów i znów trzy pasy w przeciwnym kierunku. Problem w tym, że niektórzy jadą pod prąd, przez co robią się korki. Aby przyspieszyć dojazd, zmieniamy pas wjeżdżając do rowu i przejeżdżając na drugie trzy pasy, omal się nie przewracając. Na szczęście nasz kierowca nie zdecydował się przynajmniej na jazdę pod prąd.

Na dworzec dojeżdżamy na 20-tą, gdzie znów rzuca się na nas chmara wygłodniałych, tym razem taksówkarzy. Podajemy adres naszego hotelu, a taksówkarz mówi, że wie gdzie to jest, więc jedziemy.

Gdy zaczęliśmy błądzić po ciemnych slumsowych uliczkach za miastem, kierowca skwitował: “zgubiliśmy się”. Udało nam się uruchomić Google Maps na jego komórce, ale w miejscu, w którym miał znajdować się nasz hotel był duży żywopłot i żadnego oznakowanego wjazdu. Telefon w hotelu nie odpowiada, a nikt z zapytanych ludzi nawet nie słyszał o takim hotelu.

W końcu trafiamy na inny hotel, gdzie idziemy poprosić o pomoc. Po kilkunastu minutach szukania naszego hotelu recepcjonista gdzieś dzwoni, a po chwili przychodzi po nas lokalny rastaman, który ma nas doprowadzić do tego tajemniczego miejsca, o którym nikt nie słyszał.

Gdy dojeżdżamy na miejsce… o zgrozo... Budynek wygląda jak jakiś pustostan, zamieszkały przez masę chodzących wewnątrz bezdomnych i narkomanów. Nasz ciemnoskóry kierowca aż zbladł jak zobaczył to miejsce i powiedział, żebyśmy nawet nie wysiadali z samochodu.

Jak ruszyliśmy, to tylko się za nami kurzyło. W przewodniku znajdujemy hotel w samym centrum, dosłownie dwieście metrów od miejsca, z którego wzięliśmy taksówkę! Wg opisu jest to miły i przytulny hotelik. Hotel nie ma w sobie jednak nic przytulnego, pościel jest brudna, a gdy wracamy po kolacji do pokoi, drogę przebiega nam wielki szczur…

Powrót

Pierwszą część dzisiejszego, ostatniego dnia spędzamy na spacerze po centrum Nairobi, w okolicy głównego placu, gdzie mieści się Sąd Najwyższy, w ostatnich dniach chroniony przez uzbrojoną policję ze względu na to, że za parę dni ma ogłosić ostateczny wyrok w sprawie ważności wyborów w Kenii. Ponieważ wstępne unieważnienie wyborów kilka tygodni wcześniej wywołało zamieszki w całym kraju, sprowadzono tu teraz opancerzone wozy, uzbrojone w karabiny wojsko i policję. Można wyczuć, że sytuacja jest napięta.

Idziemy przez park do punktu widokowego. Wszyscy idą na górkę, więc my za nimi, aż dochodzimy do wielkiego skupiska oczekujących na coś pod gmachem lokalnego sądu ludzi. Ze względu na to, że nie czujemy się bezpiecznie i kilka osób zwraca nam uwagę, żeby lepiej stąd poszli, wracamy się w kierunku parku, przy którym znajduje się poszukiwany przez nas punkt widokowy na wieżowce.

Później idziemy jeszcze do centrum kupić jakieś pamiątki i zjeść, by po 14-tej wrócić do naszego hotelu, zabrać rzeczy i udać się na lotnisko.

Droga na lotnisko zajmuje nam trochę ponad czterdzieści minut. Dojeżdżamy do bramek, jakie u nas są na płatnej autostradzie, gdzie wszyscy muszą wysiąść z samochodu i zabrać bagaże podręczne ze sobą do kontroli. W tym czasie samochód przejeżdża przez bramki z dużymi bagażami bez żadnej kontroli, więc jak by ktoś miał zamiar przewieźć bombę, to polecam przełożyć ją do bagażu rejestrowanego na czas dojazdu do lotniska ;)

Po prześwietleniu nas i naszych bagaży podręcznych przechodzimy na drugą stronę i jedziemy jeszcze kawałek samochodem pod terminal. Wchodzimy do środka, gdzie znów musimy prześwietlić wszystkie bagaże, więc tu już z bombą trudniej, Odprawiamy się na nasz lot, pozbywając się dużych plecaków. Niepotrzebnie nadałem swój, bo potem będę tego żałował, ale o tym za chwilę…

Wylatujemy punktualnie o 19:20, a lot do Jeddah w Arabii Saudyjskiej, pieszczotliwie nazwanego przez nas Jedi, trwa trzy i pół godziny. Tu niestety mamy dziesięć godzin czekania. Wizy do Arabii Saudyjskiej są niemożliwe do uzyskania na lotnisku, a nawet poprzez ambasadę są bardzo trudne do zdobycia, bo trzeba mieć „lokalnego sponsora”, który będzie ręczył za daną osobę i poniesie odpowiedzialność, jeśli zrobi się coś niezgodnego z lokalnym, religijnym, bardzo radykalnym prawem.

Nie mamy wyjścia tylko znaleźć sobie tu kawałek podłogi. Najlepiej zrobić to w poczekalni linii Saudia, bo przynajmniej nie ma tam aż takich tłumów jak w pozostałej części lotniska. Miejsca siedzące praktycznie są nieosiągalne, więc zostaje spanie na podłodze, od której ciągnie niemiłosiernie. Jedyny ratunek w darmowej gorącej herbacie, a nad ranem w darmowym posiłku. A w plecaku, który nadałem mam śpiwór :)

Po ośmiu godzinach niespania w końcu idziemy do naszej bramki.

Nasz kolejny lot, tradycyjnie rozpoczynający się puszczaną z głośników modlitwą „Allah Akbar”, trwa prawie sześć godzin i wreszcie udaje nam się zasnąć.

Na miejscu w Genewie jesteśmy około trzynastej czasu lokalnego.

Skomentuj

Wesprzyj Projekty

Transazja

Planuję wydanie książki o mojej wyprawie przez Azję i zwracam się do Was z prośbą o pomoc w realizacji tego celu.

Aby wesprzeć mój projekt Transazja, kliknij

Zobacz Moje Zdjęcia na

Shutterstock Photo

Dreamstime Photo

Podziel się artykułem