Startujemy z lotniska Heathrow w Londynie, skąd wylatujemy o 11:50 rano. Przez okna przy bramce widzimy naszego Airbusa A380 z Thai Airways, jednego z największych samolów pasażerskich na świecie. Dolot do Bangkoku zajmuje nam 10.5 godziny, a na miejscu jesteśmy przed szóstą rano i właśnie zaczyna świtać.
Lotnisko w Bangkku jest ogromne, a dojście do wyjścia zajmuje nam niemalże godzinę.
Na sam początek zostawiamy część bagaży w przechowalni, żebyśmy nie musieli chodzić po mieście z całym naszym dobytkiem, a potem idziemy na pociąg do centrum. Stacja kolejowa znajduje się na piętrze, a tory biegną ponad ulicami miasta. Tory odgrodzone są tu specjalnymi szklanymi parkanami, a żeby wejść do pociągu trzeba ustawiać się w kolejce, jeden za drugim tylko w określonych miejscach. W pocągu panuje niemalże całkowita cisza, a ludzie jedynie półgłosem rozmawiają ze sobą.
Dojazd do centrum zajmuje nam około czterdziestu minut i kosztuje 50 bahtów, czyli niecałe 6 zł, a kolejne dwiadzieścia minut zajmuje nam dojazd taksówką do Wielkiego Pałacu. Po drodze wstępujemy do sklepu, by kupić coś zimnego do picia, bo po pierwszym uderzeniu żaru z nieba jesteśmy ugotowani. Co jest dla nas zaskoczeniem, w każdym sklepie i na każdym rogu kuszą nas reklamy kremów ze ślimaków, wybielających skórę.
Wstęp do środka kosztuje 500 bahtów. Jest to ogromny kompleks pałacowy, który do 1925. roku służył jako rezydencja kolejnym królom Tajlandii. Obecnie kilka razy w roku odbywają się tu jeszcze oficjalne ceremonie, jednak pałac nie jest już rezydencją królów.
Obecnie Tajlandia nadal jest monarchią, a pierwsza od 70 lat zmiana króla nastąpiła w październiku 2016 roku, gdy w wieku 89 lat zmarł najdłużej panujący w hstorii Tajlandii i uwielbany przez Tajów monarcha, który potrafił zjednoczyć bardzo podzielone społeczeństwo.
Po wyjściu z pałacu udajemy się pieszo do świątyni leżącego Buddy Wat Pho. Dojście tutaj z Wielkiego Pałacu wzdłuż jego murów i wzdłuż Ministerstwa Obrony zajmuje około pół godziny.
Wat Pho to jedna z największych i najstarszych świątyń budyjskich w Bangkoku, zajmująca 80 tys. m2 powierzchni i obfitująca w ponad tysiąc wizerunków Buddy, w tym w słynnego Leżącego Buddę. Wstęp do środka kosztuje tylko 100 bahtów. Kompleks jest tak ogromny, że można spokojnie spędzić tutaj pół dnia.
Stąd idziemy w kierunku Chinatown przez dzielnicę sklepów ze sprzętami AGD i przez centrum handlowe, gdzie znajduje są cała masa stoisk z przeróżnym i egzotycznie wyglądającym jedzeniem, a także sklepy z ubraniami, biżuterią i wiele innych.
Kawałek dalej zaczyna się już Chinatown z licznymi chińskimi restauracjami i równie egzotycznym jedzeniem z ulicy, np. w postaci grillowanych kasztanów. Złote napisy w języku chińskim mówią nam, że jesteśmy już zdecydowanie w chińskiej dzielnicy.
Niedaleko stąd jest stacja metra, przyklejona do klimatyzowanego centrum handlowego, w którym mieszczą się restauracje z nieco wyższej półki. Tuaj zatrzymujemy się na jedzenie, które smaży się, paruje i skwierczy na naszych oczach na kuchence na środku naszego stolika. Efekt piorunujący, choć jedzenie ostre. Trudno rozróżnić czy makaron jest tak długo gorący, czy może raczej jest tak ostry, że parzy w język.
Stąd, po skończeniu obiadu, wisiadamy w pociąg na lotnisko i po czterdziestu minutach “przybijania gwoździa” ze zmęczenia, przed godziną 17-tą jesteśmy już na naszym terminalu. Odebranie bagażu z przechowalni i dojście do naszej bramki, pomimo sprawnej odprawy, zajmuje nam znów ponad godzinę. W końcu wylatujemy parę minut po 19-tej, by kolejne dziesięć godzin spędzić w samolocie.
O ile różnica czasu między Tajlandią a Polską wynosiła sześć godzin, o tyle między Nową Zelandią a Polską jest to już dwanaście godzin. Lądujemy w samo południe, czyli o północy polskiego czasu i już widać, że trochę czasu zajmie nam przestawienie się na tutejszy czas, nie mówiąc o tym, że myli nam się data i dzień tygodnia. Ja byłem pewny, że jest czwartek 23. lutego, a to już piątek 24-go.
Lotnisko wita nas napisem “Kia ora Aotearoa!”, co w języku Maori oznacza “Witamy w Nowej Zelandii”.
Trochę zajmuje nam przejście przez kontrolę paszportowo-bagażową, bo Nowa Zelandia ma bardzo restrykcyjne prawo wwozowe i tak np. zakazane jest wwożenie tutaj jakiejkolwiek żywności pod rygorem grzywny od 400 dolarów nowozelandzkich wzwyż (1 NZD kosztuje ok. 3 zł, a więc taka przyjemność może kosztować co najmniej 1200 zł). Nie wolno też wwozić do Nowej Zelandii zwierząt ani roślin, ani produktów pochodzenie roślinnego. Wszelkie lekarstwa, a nawet sprzęt trekkingowy, taki jak śpiwory, namioty czy buty trekkingowe, trzeba zgłosić i oddać do osobnej kontroli, a ewentualne grudki ziemi na podeszwach są przez urzędników zmywane.
W końcu otrzymujemy pieczątki do paszportów i wychodzimy na halę przylotów, skąd musimy zadzwonić pod darmowy numer telefonu wypożyczalni samochodów. Parę minut później na parking przed terminalem podjeżdża po nas bus, który zawozi nas do biura. Tam spędzamy kolejne trzy i pół godziny, bo okazuje się, że nasze prawo jazdy musi zostać przetłumaczone na język angielski co nie dość, że kosztuje $49, to zamiast pół godziny trwa ponad półtorej. A że nikomu z obsługi się nie spieszy, to łącznie od wejścia do biura, do otrzymania kluczyków od auta, zajmuje ponad trzy godziny :)
W końcu wyjeżdżamy do miasta Rotorua, gdzie zamierzamy zobaczyć gejzery oraz gorące i kolorowe źródła. Dojazd zajmuje nam kolejne trzy i pół godziny, a na miejscu w naszym motelu jesteśmy przed 21., więc pozostaje nam tylko upragniona od dwóch dni kąpiel oraz spacer po centrum miasta, gdzie w parku z podśietlonym drzewkiem z… rowerów możemy zobaczyć czyste niebo pełne gwiazd z Drogą Mleczną w tle! Takiego wyraźnego widoku nieba i Drogi Mlecznej nie ma w Europie.
Na zakończenie tego wyjątkowo długiego dnia zakotwiczamy na dłuższą chwlę w pubie w centrum, by spróbować nowozelandzkiego piwa rzemieślniczego, po czym wracamy do motelu by się wyspać.
Dzień rozpoczynamy od spaceru po mieście Rotorua i wymiany waluty na dolary nowozelandzkie. Jedno Euro w kantorze kosztuje tu 1.40 dolara nowozelandzkiego (NZD), a za dolara amerykańskiego płaci się tu 1.26 NZD. Przy okazji śniadania i zakupów w pobliskim supermarkecie dowiadujemy się, że Nowa Zelandia jest bardzo drogim krajem, nawet droższym niż Wielka Bryrania czy Irlandia, i to dość znacznie. Zjedzenie prostego śniadania, skadającego się z jakiejś kanapki, lub jajeczniczy z kawą to koszt około $10 (€8). Supermarket, który się ogłasza jako najtańszy w kraju też do tanich nie należy.
Zabudowa miasta przypomina mieszankę Ameryki i Anglii i wykorzystuje rozwiązania znane z obu tych krajów. Przecznicowy układ miasta, liczne motele czy parkometry przy ulicach wyglądają jak w amerykańskich filmach. Budynki raczej są lekkie i niewysokie, co zapewne ma związek z tutejszym klimatem i występującymi dość często trzęsieniami ziemi.
Ruszamy do oddalonego od nas o 30km parku geotermalnego Wai-O-Tapu, który jest najbardziej kolorowym parkiem geotermalnym w Nowej Zelandii. Na powierzchni 18km2 znajdują się tu kolorowe jeziorka, gejzery, gorące źródła i zbiorniki błotne. Dymiące otwory w ziemi, bulgocząca i parująca woda w różnych barwach i odcieniach tworzą wyjątkowo spektakularny widok. Spędzamy tu około dwóch godzin. Wstęp kosztuje $35.
Opary ze źródeł są mocno toksyczne, a niektóre z nich osiągają temperaturę nawet 100 stopni C, dlatego panuje tu bezwzględny zakaz kąpieli i zbliżania się do nich. Stojąc nad jednym z jeziorek obserwujemy liczne ptaki, które zwabione prawdopodobnie jaskrawym kolorem wody siadają na jego lustrze, a po kilkudziesięciu sekundach padają.
Dalej jedziemy do jaskiń ze świecącymi robakami w Waitomo, oddalonych dwie godziny drogi od Wai-O-Tapu. Na miejscu jesteśmy po 16-tej. Wstęp tutaj kosztuje $50 i musimy poczekać na kolejne i ostatnie wejście w dniu dzisiejszym o 17:30.
Wchodzimy do środka i przewodnik tłumaczy nam historię tej jaskini, która znajdowała się pod wodą, a skały to skamieniałe pozostałości ryb i ostryg.
Pierwsze pomieszczenie zwane jest katedrą, ponieważ nacieki skalne uformowały się w taki sposób, że przypominają kościelne organy, a luka w sklepieniu przypomina nawę.
Idziemy dalej przez pomost, z którego schylając się możemy zobaczyć świecące niczym gwiazdy na niebie robaki. Żywią się one innymi robakami i insektami, które przyciąga niebieskawe światło i myśląc, że lecą do wyjścia z jaskini, wpadają w sidła.
Nieco dalej zaczyna się jezioro, które przepływamy łodzią, podziwiając setki tysięcy małych, świecących żywych lampek nad naszymi głowami, aż w końcu dopływamy do wyjścia.
Wrażenia z tego miejsca są niezapomniane i zdecydowanie warto tu było przyjechać. Niestety ze względu na niemalże totalne ciemności, nie jesteśmy w stanie zrobić tu żadnego zdjęcia, więc czytelnikom bloga pozostaje zdać się na wyobraźnię :)
Teraz jedziemy do naszego hostelu w okolicy parku Tongariro, gdzie dojeżdżamy po dwóch godzinach jazdy.
Dziś w planie mamy trekking po Parku Narodowym Tongariro. Do wyboru jest cała masa szklaków - 2-godzinny, 5-godzinny, całodniowy, trzydniowy. Można też wjechać wyciągiem kanapowym za $15 do punktu widokowego na zboczu aktywnego wulkanu i, jeśli ktoś chce, zrobić pięciogodzinny trekking do krateru i z powrotem.
Zatrzymaliśmy się na noc w miasteczko Owhango, tuż nieopodal samego parku. Większość tras zaczyna swój bieg z wioski Whakapapa już w samym parku, dokąd dojeżdżamy w czterdzieści minut.
W tle widać już wulkany, otoczone kamienistym krajobrazem niczym z Marsa, a tu na dole wciąż jest zielono i panująca tu idylla niczym nie zwiastuje śmiercionośnego zagrożenia, jaki wisi tu w powietrzu.
Na samym początku jedziemy drogą do Mordoru z Władcy Pierścieni aż do samego końca, gdzie znajduje się schronisko górskie ze sklepem z pamiątkami i restauracją. Wjazd kolejką linową na górę, z przesiadką po drodze, zajmuje nam kilkananście minut, aż w końcu dojeżdżamy do drugiego schroniska i punktu widokowego na całą kotlinę Mordoru. Stąd można iść dalej aż do samego krateru, ale ze względu na bardzo małą ilość czasu, decydujemy się nie skorzystać z tej opcji i jedynie nacieszyć oko tymi nieziemskimi widokami.
Zjeżdżamy w dół do centrum miasteczka Whakapapa do głównych szlaków. Nie mamy bardzo dużo czasu, więc decydujemy się na pięciogodzinny szlak do szmaragdowych jeziorek z założeniem, że jeśli chcemy jeszcze dziś zobaczyć choć jakiegkolwiek inne rzeczy, to przejdziemy maksymalnie 3.5 godzin trasy i się wrócimy. Do jeziorek nie udaje nam się dotrzeć, ale i tak trasa jest bardzo widowiskowa, a na szlaku mijamy jedynie nielicznych ludzi, co pozwala nam na wyciszenie się na łonie przyrody.
Wracamy do samochodu i czeka nas teraz ponad czterogodzinna jazda do Wellington z jedynym większym przystankiem w Ohakune, gdzie w jednym z pubów robimy przerwę na sikundę i obiad, a w supermarkecie obok robimy zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie. Na szczęście jest tu trochę taniej, a nawet supermarket jest tańszy od poprzedniego, który reklamował się, że jest najtańszy w całej Nowej Zelandii.
Ohakune jest małym i sennym, ale urokliwym miasteczkiem w amerykańskim stylu. Warto się tu zatrzymać i poczuć atmosferę tego miejsca na parę godzin albo chociaż przejść się na dłuśzy spacer.
Do Wellington zajeżdżamy po dziewiątej wieczorem. Decydujemy się przejść po centrum miasta, które robi wrażenie eklektycznego, wymieszanego pod względem stylów architektonicznych, gdzie miesza się dosłownie wszystko, ale mimo tego, wszystko to wygląda efektownie i w żadnym razie nie kiczowato. Idziemy do Civic Square, przy którym mieści się siedziba partlamentu, a kawałek dalej jest już ładnie oświetlone i utrzymane nadbrzeże, z którego możemy zobaczyć wieżowce na drugim brzegu.
Idąc w drugim kierunku dochodzimy do ulicy Cuba, nazwanej tak na cześć osadników, którzy przypłynęli tu w 1840 roku statkiem o takiej właśnie nazwie. Mieszczą się tu liczne puby, restauracje, kafejki, kluby i sklepy, a przez większość tej ulicy idzie się zamkniętym dla samochodów deptakiem, na środku którego jest sporo zieleni i ławeczek.
Wrażenia z miasta: centrum jest bardzo zadbane i nowoczesne, a mała liczba ludzi (tylko 190 tys. w calym mieście) sprawia, że ma się poczucie przestrzeni i swobody. Powietrze jest tu czyste a ruch uliczny umiarkowany. Architektoniczne miasto bardzo ciekawe i warto byloby spędzić tu kilka dni, bo zdecydowanie jest to bardzo przyjemne miasto.
Dziś musimy wstać po 6. rano, bo na siódmą mamy zgłosić się do odprawy na prom. Stojąc w porcie promowym możemy zobaczyć budzące się o wschodzie słońca miasto.
Punktualnie o 8. wypływamy, a rejs trwa około 3.5 godzin. Przez pierwszą godzinę zachwycają nas widoki wspy północnej, a w ostatniej godzinie południowej, bardziej górzystej niż północna. Mamy wrażenie, jak byśmy byli we Władcy Pierścieni i podziwiali osobiście krajobrazy z tego filmu.
Na promie główną część czasu, poza chwilowymi wyjściami na pokład, gdzie wieje tak mocno, że mało nie zwieje nas do wody, spędzamy w kafeterii. Jest jeszcze kino, w którym nie grają nic innego, tylko właśnie Władcę Pierścieni.
Do Pickton na wyspie połudiowej dobijamy w południe, a dopływając do brzegu zachwycają nas kolejne niesamowite widoki.
Z miejsca wyruszamy w traę do Punakaiki, bo czeka nas 4.5 godziny jazdy. O ile krajobraz na północnej wyspie był bardziej płaski, o tyle w części południowej przez większyść trasy otoczeni jesteśmy ogromnymi górami i musimy jechać krętymi górskimi drogami nad przepaściami.
Przez pierwsze półtorej godziny co rusz mijamy winnice, gdzie miło byłoby skosztować lokalnych trunków, gdybyśmy tylko mieli więcej czasu...
Na obiad zatrzymujemy się w małym miasteczku, wyglądajacym jak amerykańskie miasteczko Twin Peaks, utrzymanym w klimacie z lat '80. Jest tu kilka sklepów, rzeźnik i parę jadłodajni, utrzymanych typowo ameykańskim w klimacie, dających swojski klimat..
Wyjeżdżamy z miasta, by już chwilę później znów zachwycić się kolejnymi niesamowitymi widokami.
Godzinę później jesteśmy już na miejscu w naszym hostelu w dżungli w Punakaiki. Miejsce nazywa się Crow Bay, czyli Zatoka Kruków.
Hostel z bardzo przyjazną obsługą mieści się w lesie, podobnie jak inne w okolicy, a do plaży mamy pięć minut piechotką. Tam spędzamy wieczór podziwiając plażę i klify o zachodzie słońca, a potem leżąc na plaży oglądamy dywan z gwiazd i wyraźnie widoczną stąd Drogę Mleczną.
Wyjeżdżamy z Punakaiki zaraz po śnadaniu i po dwudziestu minutach zatrzymujemy się na godzinę w malutkiej miejscowości Pancake Rocks,gdzie przy parkingu wita nas kawiarenka Pancake Rocks Cafe, a po drugiej stronie ulicy znaduje się droga do morza i słynnej na całą Nową Zelandię atrakcji, z której wzęła się nazwa tego miasteczka.
Są to skały warstwowe, wyglądem przypominające spiętrzone jeden na drugim naleśniki, o które rozbijają się fale. Przez liczne otwory w momencie uderzenia fali wystrzeliwuje fontanna wody, tworząc przy słonecznej pogodzie tęczę. Nam udaje się zobaczyć to zjawisko w całej okazałości, bo pogoda jest idealna.
Jedziemy dalej w kierunku lodowca Franz Joseph i czekają nas teraz dwie godziny jazdy krętymi górskimi drogami. Cały czas otoczeni jesteśmy Nowozelandzkimi Alpami, których ogrom niezmienie budzi nasz podziw.
Zatrzymujemy się przy punkcie widokowym na piękne, zielono-niebieskie jeziorko i na Alpy w Whataroa. Widok jest zachwycający!
Tego, co nas spotka za chwilę nastomiast nikt z nas się nie spodziewał... Podchodzi do nas pracownik niewielkiej firmy, oferującej przeloty helikopterem nad górami jednym z lodowców. Firma mieści się w szczerym polu tuż przy rzece, pięć minut drogi od punktu widokowego. Wystarczy przejechać przez most i zaraz za nim skręcić w lewo, by dojechać na miejsce.
Stoi tu niewielka budka, służacą jako punkt informacyjny z różnymi ofertami lotów, a obok niewielki, czteroosobowy helikopter. W ofercie jest m.in. przelot nad jednymz lodowców za $225, lot do lodowca Franz Joseph oraz Fox, lądowanie na lodowcu, itd. Ze względu na to, że większość lotów znacznie przekracza nasz budżet, po negocjacjach decydujemy się na tą pierwszą opcję i ostatecznie płacimy po $185 za 20-minutowy przelot nad szmaragdowymi jeziorkami i nad szczytami Alp do niebieskawego lodowca. Pilot objaśnia nam, że właśnie lecimy nad miejscem, które oddziela Zachodnią część wyspy od Wschodniej, gdzie stykają się ze sobą dwie płyty tektoniczne. Kawałek dalej wisimy już nad samym lodowcem, by chwilę potem skierować się z powrotem i znów móc zobaczyć w dole niezwykle zielone jeziorka.
Nie jest to może tania atrakcja, ale zdecydowanie warta swej ceny, bo widoki zarówno jeziorek z góry, a zwłaszcza zobaczenie lodowca z bliska, co normalnie nie byłoby możliwe, powalają!
Wsiadamy w samochód I ruszamy dalej, do miejscowości Franz Joseph. Miasteczko, choć urokliwe, jest niestety bardzo komercyjne, a ceny wygórowane, dlatego polecamy nocować nieco dalej za miastem. My dzisiaj nocujemy dwie godziny drogi na południe stąd.
W miasteczku znajdują się gorące źrodła ($25), ośrodek Fauny Zachodniego Wybrzeża ze sporą kolekcją ptaków kiwi ($35), kilka agencji, organizujących trekkingi, loty helikopterem i spływy kajakowe, parę restauracji I supermarketów, informacja turystyczna i sklep z pamiątkami, będący jednocześnie kantorem. Kurs wymiany szału nie robi, ale jest to jedyny kantor wymiany walut w calym regionie.
Aby dotrzeć do szlaków pieszych na lodowiec trzeba przejechać przez całe miasto i za mostem skęcić w lewo. Należy kierować się na ośnieżone szczyty drogą aż do parkingu, skąd wychodzą wszystkie szlaki.
Pierwszy, dwudziestominutowy, prowadzi do malowniczego jeziorka Peters Pool, w któym niczym w lustrze odbijają się ośnieżone szczyty gór.
Kolejny, o nazwie Glacier Valley Walk to półtorejgodziny szlak z możliwością odbicia na dziesięć minut do punktu widokowego Sentinel Rock. Idziemy tym szlakiem przez około pół godziny do piewszego punktu widokowego na czoło lodowca, po czym schodzimy do samochodu, bo czeka nas jeszcze ponad godzina drogi do naszego apartamentu, a jeszcze trzeba zrobić jakieś zakupy na kolację I na jutrzejsze śniadanie oraz wypadałoby raz dziennie zjeść obiad :) Jest jeszcze kilka innych szlaków, z możliwością dojścia do samego lodowca, ale przy dziesięciu dniach na całą Nową Zelandię, szkoda nam na to czasu, bo tyle innych rzeczy jest jeszcze do zobaczenia…
Po 19-tej jesteśmy w naszym apartamencie na farmie, na totalnym pustkowiu, bez zasięgu w telefonach i internetu. Jest to tutejszy odpowiednik agroturystyki, ale z dostępem do własnej plaży. Bardzo miła starsza właścicielka farmy prowadzi ją razem z synem i poza wynajmem hodują też zwierzęta, które odgrodzone są elektrycznym pastuchem. Noclegi oferowane są w kilku specjalnie do tego celu zaadoptowanych i ładnie urządzonych bungalowach. Plaża znajduje się sto metrów od naszego domku, ale roje atakujących nas krwiożerczych muszek szybko zaganiają nas do domku.
Większość dzisiejszego dnia spędzamy w samochodzie, jadąc na południowo-zachodnie wybrzeże, co zajmuje nam około siedmiu godzin. Zdecydowaliśmy się jechać tam zamiast spędzić noc w Milford Sound, ponieważ najniższe ceny noclegów w tamtej okolicy przekraczają 1500 zł za pokój za jedną noc!
Przez pierwsze parę godzin jedziemy między górami przez totalne pustkowia, gdzie nie ma nawet zasięgu w telefonach komórkowych, nieliczne miasta oddalone są od siebie o kilkadziesiąt kilometrów, a stacje benzynowe są średnio co 80-100 km.
Przed Queenstown krakobraz staje się bardziej suchy, nie ma już drzew, ale za to pojawiają się jeziorka, a w dali ośnieżone szczyty oraz Queenstown w kotlinie w oddali.
Za Queenstown im dalej na południe, tym gór jest coraz mniej.
Na wieczór dojeżdżamy do naszego hotelu w wymarłym i nieco psychodelicznie wyglądającym miasteczku Tuatapere, które, gdyby nie pojedynczy napotkani przez nas ludzie, nadawałoby się idealnie do nakręcenia kolejnej części horroru “Dzieci Kukurydzy”. Widać tutaj, że miasteczko najlepsze czasy ma już za sobą, a niemalże co drugi dom jest tu na sprzedaż.
Długo zastanawialiśmy się czy pojechać na fiordy, bo do nich mamy około trzech godzin jazdy samochodem w jedną stronę, a jesteśmy już bardzo wymęczeni jazdą samochodem. Przez 7 dni przejechaliśmy 2500 km. Rozważaliśmy opcję dojechania do miasteczka Te Anau, które jest bramą do fiordów, a stamtąd albo do Doubtful Sound albo do Milford Sound.
Doubtful Sound to dzikie i mało dostępne fiordy, a żeby tam się dostać, trzeba wykupić całodniową wycieczkę, obejmującą dojazd i rejs statkiem, której koszt zaczyna sie od $230, czyli ok. 700 zł. Nie można tam dojechać samochodem, a dotarcie na miejsce jest dość skomplikowane i przede wszystkim kosztowne.
Druga opcja to dojazd samochodem do miasteczka Milford Sound, a stamtąd wykupienie wycieczki statkiem po fiordach na okolo godzinę i 45 minut z ewentualnym postojemy w podwodnym centrum. Ceny rejsów zaczynają się od $60, a z podwodnym sanktuarium od $99, a więc jak na nowozelandzkie warunki, jest to bardzo dobra cena.
Ostatecznie szkoda nam odpuścić polecane przez wszystkich fiordy, które są jedną z głównych atrakcji Nowej Zelandii.
Wyruszmy przed 11-tą. rano i z krótkim postojem w oddalonym o godzinę Te Anau, na miejsce dojeżdżamy około 14:30.
Droga do Milford Sound jest jedną z najbardziej widowiskowych w całej Nowej Zelandii, a widzieliśmy już tu sporo widowiskowych dróg. Jadąc z serpentynami mijamy liczne miejsca kempingowe w środku dziczy, gdzie można z łatwością wsiąknąć na całe tygodnie. Oczywiście telefony komórkowe już tu nie działają.
Mijamy wioskę The Divide, odległą od Queentstown w linni prostej o… 40km. Ze względu na brak bezpośrdeniego dojazdu po linii prostej od Queenstown, by tu dotrzeć, trzeba przejechać około 500 km. Próby wybudowania drogi z Queenstown podejmowane są od… 1870 r. , ale ze względu na duża ingerencję w środowisko, wszystkie kończą się fiaskiem.
Po dordze mijamy kilka punktów widokowych i przejeżdżamy przez 1200-metrowy tunel Homera, by w końcu dotrzeć na miejsce. Parking dla samochodów osobowych znajduje się 500 metrów przed przystanią promową.
W budynku terminalu portowego znajduję się kilka firm, oferujących rejsy po fiordach, z wyżywieniem lub bez. Niektóre promy zatrzymują się w podwodnym obserwatorium, o co warto zapytam przed zakupem biletu. My decydujemy się kupić bilet wraz ze wstępem do obserwatorium za $99 od osoby i po kilkunastu minutach zostajemy wpuszczeni na przystań, skąd rozciąga już się widok na fiordy.
Wypływamy niewielkim statkiem o 14:45. Widoki ze statku zapierają dech w piersiach. Ogromne fiordy otaczają nas dookoła, a na dodatek mamy szczęście, że pogoda jest dziś idealna, co ponoć zdarza się tu bardzo rzadko. Woda ma kolor turkusowy, niebo jest błękitne, a do tego ogromne fiordy widziane z poziomu morza, w tym ośnieżony szczyt Mitre Peak. Na statku ostro wieje, a słońce mocno świeci, ale wystarczy nasmaować się kremem z filtrem przeciwsłonecznym i ubrać ciepło, by móc z przyjemnością podziwiać widoki. W kilku miejscach na brzegu widzimy też wygrzewające się w słońcu foki.
Po półtorej godziny widowiskowego rejsu dopływamy do platformy na wodzie, która służy jako podwodne obserwatorium. Schodząc krętymi schodami w dół docieramy do pomiesczenia, z którego przez szyby możemy zobaczyć tutejsze życie morskie oraz rafy.
Niecałą godzinę później zabiera nas stąd kolejny statek i w piętnaście minut jesteśmy z powrotem w porcie, gdzie mamy ostatnią okazję nacieszyć oczy niesamowitymi widokami fiordów.
Podczas pobytu na zewnątrz platformy z podwodnym obserwatorium niemiłosiernie cięły nas po raz kolejny krwiożercze muchy, a spacerując z przystani w kierunku naszego parkingu natrafiamy na tablicę informacyjną na ich temat. Nazywają się Te Namu lub czarnymi muchami i stanowią duży problem dla odwiedzających te okolice turystów. Maorysi okadzali się dymem, smarowali błotem i tłuszczem, by je odgonić, natomiast europejscy osadnicy zaczęli używać płóciennych kapeluszy, a kobiety kapeluszy z welonami – głosi tablica.
Podróż z powrotem do hotelu w naszym psychodelicznym miasteczku zajmuje nam trzy godziny, ale po drodze mijamy jeszcze niejeden punkt widokowy.
Dojazd do Queenstown zajmuje nam trzy godziny i na miejscu w naszym hotelu jesteśmy o 13:30. Po drodze mijamy pustkowia z wielkimi jeziorami, otoczone górami. Krajobraz jest trochę pustynny, drzew jest coraz mniej, ale widoki i tak są niepowtarzalne.
Samo miasto położone jest na zboczu gór i na brzegu jeziora Wakatipu, a jego populacja to zaledwie 19 tys. mieszkańców. Jest ono centrum sportów ekstremalnych – można tu spróbować skoków na bungee, zapisać się na spływ kajakowy, polecieć helikopterem lub skoczyć ze spadochronu, a lista atrakcji jest o wiele dłuższa. Inną sprawą są niebotyczne ceny, bo np. spływ kajakowy kosztuje około $300.
Całe popołudnie w zasadzie poświęcamy na zwiedzanie centrum, czyli głównej promenady ze sklepami, pubami i restauracjami, przystani, z której można przepłynąć się motorówką po jeziorze oraz parku na półwyspie, gdzie można dojść na pieszo z przystani. W parku można pograć sobie w frisbee oraz mni-golfa i znajdują się korty tenisowe, a na jego obrzeżach można posiedzieć na niedużej plaży czy na ławeczkach z widokiem na jezioro i na góry. W parku znajdują się ogromne, kilkudzisięciometrowe drzewa oraz ogród kwiatowy.
Podczas zwiedzania miasta mamy okazję spróbować słynnych lokalnych hamburgerów i pochodzić po sklepach z pamiątkami, gdzie, poza oczywistymi magnesami na lodówkę, które zbieram, można znaleźć np. nowozelandzkie świeże powietrze w puszkach za niecałe $6 od puszki!
To nasz ostatni pełny dzień w Nowej Zelandii. Jutro wcześnie rano wylatujemy już do Auckland, gdzie mamy sześć godzin do lotu powrotnego do Europy.
Aby wesprzeć mój projekt Transazja, kliknij
Tweet