Pierwszy etap mojej podróży właśnie się zakończył i jestem w słonecznym i pięknym Istambule, gdzie mam 3 godziny postoju, po czym czeka mnie kolejne 6 godzin lotu do Kathmandu.
W samolocie poznałem irańczyka o imieniu Ali, który opowiedział mi bardzo wiele o Iranie i pokazał mi zdjęcia. Pomimo całej negatywnej propagandy, Iran jest bezpieczny i przyjazny turystom, co tylko potwierdza to, co słyszałem z innych źródeł.
Kilka lat temu poznałem dyrektora elektrowni atomowej z Brasilii, który pracował jako inspektor rozbrojeniony dla ONZ i wiele razy podróżował do Iranu. Powiedział dokładnie to samo - że kraj jest bezpieczny i nie ma żadnego potencjału nuklearnego.
Po zebraniu opinii z kilku źródeł zdecydowałem się dodać ten kraj do swojej listy.
Na razie to na tyle, ale kolejne wieści już wkrótce (o ile będę miał dostęp do internetu)
No cóż, właśnie dotarłem do Kathmandu i muszę przyznać, że całkiem sporo się już wydarzyło.
Najpierw, chyba przez pomyłkę, w samolocie do Katmandu dostałem miejsce w business classie. Mogłem pobawić się swoim siedzeniem, a nawet zmienić je w łóżko. Miałem przy tym okazję popraktykować swój biedny niemiecki rodem Kalego z panią, która siedziała, również przez pomyłkę, obok mnie.
Nie wspomnę już o tym, że mieliśmy swojego własnego biznes-klasowego kucharza, stół z obrusem, masą jedzenia, napojami, drinkami i duży telewizor, każdy tylko dla siebie.
Tuż przed lądowaniem miałem okazję zobaczyć Himalaje o wschodzie słońca, których szczyty budziły się do dnia w pomarańczowych i żółtych kolorach. Co to za niesamowity widok!
Po prawie 7 godzinach lotu w końcu dotarłem na miejsce. Różnica czasu między Polską a Nepalem wynosi dokładnie... 3 godziny... i 45 minut :) Szybko zaaplikowałem o wizę w automacie, który zrobił mi zdjęcie, na którym moja twarz w ogóle nie była widoczna, ale oficer machnął tylko ręką i powiedział "no problem", po czym musiałem ustawić się w kolejnej kolejce, żeby zapłacić 40$ za wizę, następnie ustawić się z kwitkiem w jeszcze następnej, żeby dostać już samą wizę do paszportu.
Przy okazji odkryłem nowy zawód - Zszywacz Dokumentów. Jest tu specjalnie wyznaczona osoba, której jedynym obowiązkiem jest chodzić ze zszywaczem i zszywać przylatującym pasażerom wszystkie świstki :)
Po otrzymaniu wizy udaję się po odbiór plecaka, ale po drodze muszę przejść przez kontrolę bagażu podręcznego. Wygląda to tak, że kładzie się to, co się chce na skaner, a z całą resztą rzeczy i chmarą ludzi na raz przechodzi się przez bramkę, która piszczy jak oszalała, ale nikt nie zwraca na nią uwagi :)
Przy samym pasie bagażowym wyczekałem się jakąś godzinę czasu aż do ostatniej walizki, żeby okazało się, że mój bagaż nie wyjechał. Już zrezygnowany idę składać reklamację, ale w drugiej części pomieszczenia widzę stertę bagaży, rzuconych jeden na drugi. Coś mnie tknęło, żeby tam poszukać mojego plecaka i bingo, bagaż odnaleziony! Jaka była moja radość :D
Cóż, witamy w Nepalu ;)
Po bardzo smacznym lunchu na Thamelu spotkałem się z moim dobrym znajomym Shivą, z którym przeszliśmy się na Durbar Square, czyli główny plac w starej części miasta, składający się z licznych hinduskich świątyń i pagód. Niestety wiele z nich bardzo ucierpiało w trakcie zeszłorocznego trzęsienia ziemi, a te, które przetrwały, są popodpierane grubymi deskami. W porównaniu z tym, co widziałem tu w zeszłym roku, widok jest naprawdę przygnębiający. Rząd wprowadził opłatę za wstęp na plac w wysokości R$1000 (10$), by zebrać środki, niezbędne na renowację. Jeśli ktoś chciałby pomóc, na moim blogu http://odkrywcyswiata.com prowadzę zbiórkę.
Przechodząc obok figury Malpiego Boga kierujemy się do muzeum, które jeszcze niedawno było pałacem królewskim. W 2001 roku król, jego syn oraz wnuk zostali zamordowani przez brata króla, który w ten sposób przejął władzę, jednak ludzie nie uznali jego władzy i usunęli go z tronu. Od tamtego czasu Nepal nie ma króla.
Shiva wytłumaczył mi też znaczenie nazwy Katmandu. Słowo "kat" oznacza drewno, a "mandu" oznacza świątynię. Znajduje się tu wiele drewnianych świątyń, stąd nazwa miasta.
Później poszliśmy zobaczyć Kumari - żywą boginię. Ta mała drzewczynka pozostaje dziewicą przez całe swoje życie. Ukazuje się tu w oknie kilka razy dziennie. Kiedy staje się starsza, przenosi się do specjalnego ośrodka dla Kumarich i jest zastępowana inną dziewczynką z tej samej kasty.
Na koniec Shiva zaprasza mnie do siebie do domu i w końcu poznaję jego żonę i dzieci oraz mam okazję zjeść prawdziwego Dal Bhatu. Smakuje o wiele lepiej niż w restauracji :)
Wieczorem, ciągle trąbiącą na wszystko i wszystkich taksówką, wciskającą się pod prąd (jak wszyscy tutaj), wracam do swojego hotelu.
Dziś pobudka o 5:45 rano, czyli przespaliśmy aż 3 godziny.
Po śniadaniu opuszczamy nasz hotel i udajemy się na terminal krajowy, skąd o 8:30 mamy mieć samolot do Lukli.
Przed wejściem ogromny tłok, bo trzeba przejść kontrolę paszportowo-bagażową. W rzeczywistości nikt nie poprosił mnie nawet o pokazanie paszportu, a na skaner położyłem tylko część bagaży. Z resztą, razem z tłumem innych ludzi, przeszedłem spokojnie przez ciągle piszczącą bramkę.
Na terminalu panuje totalny chaos, nikt tu nad niczym nie panuje i nic nie wie. W końcu dowiadujemy się, że nasz samolot jest opóźniony o godzinę. Po godzinie nagle chyba kilkaset osób rusza do odprawy, więc przy stanowisku robi się kolejny sajgon i trzeba opóźnić lot o kolejną godzinę, bo nikomu z obsługi się nie spieszy, a każdą osobę mielą przez 15 minut.
W końcu docieramy do naszej bramki, ale okazuje się, że zaczyna się odprawa już na kolejny lot po naszym, a potem na kolejny, więc trzeba opóźnić nasz lot o kolejne pół godziny.
Wreszcie wsiadamy do naszego samolociku, który wygląda jakby należał do jakiegoś amatorskiego aeroklubu. Na pokładzie jest 13 pasażerów a samolot jest pełny :)
Po 40 minutach lotu udaje nam się nawet wylądować, ostro hamując, żeby nie uderzyć w górę na końcu krótkiego pasa startowego.
Teraz przerwa na obiad i musimy poczekać na resztę grupy, która ma dolecieć wkrótce.
Trzy godziny później...
Jesteśmy w wiosce Phakding po 3 godzinach trekkingu z Lukli i tutaj spędzimy dzisiejszą noc. Mijaliśmy wiele wiosek, z których większość zamieszkana jest przez buddystów, stąd liczne stupy, kapliczki i młynki modlitewne.
Droga była łatwa, ale jutro będzie ciężej.
Teraz czas na pierwszy zimny prysznic podczas tego trekkingu, przy temperaturze 15-tu stopni.
Jesteśmy teraz w Namche Bazar - największej wiosce na drodze do Everestu, zwanej też "Bramą do Everestu", znajdującej sir na wysokości 3440 m. Póki co, nikt nie ma problemów wysokościowych poza lekkim uciskiem w głowie. Plan jest taki, żeby przeznaczyć tu 2 dni na aklimatyzację.
Dojście tu z Phakding zajęło nam jakieś 5 godzin i zdobyliśmy 800 metrów wysokości, idąc przez liczne himalajskie wioski, wiszące mosty wysoko nad zielonkawymi górskimi rzekami oraz 3 checkpointy, gdzie musieliśmy się wpisać, pokazać nasze pozwolenia TIMS i zadeklarować sprzęt elektroniczny.
Dowiedziałem się sporo nt. kast w Nepalu. Shiva na przykład jest z kasty Gurung. Kiedyś ta kasta nie miała żadnych innych perspektyw poza służbą w indyjskiej armii. Dwa dni temu poznałem ojca Shivy, który opowiedział mi jak służył w indyjskiej armii przez całe swoje życie i pilnował porządku chyba w każdym indyjskim mieście. Na szczęście obecnie to się już zmieniło. Wielu ludzi z tej kasty, pochodzącej z niższych partii Himalajów (ok. 2000m) pracuje teraz jako przewodnicy.
Poza kastą Gurung są też m.in. bardzo uprzywilejowani Bramini oraz Sadhu, którzy zazwyczaj są bogaci, choć często nie afiszują się z tym. Bramini często ubierają się na biało, a Sadhu na kolorowo, noszą długie brody i są wymalowani. Obie kasty z zamian za wstawiennictwo u hinduskich bóstw otrzymują pieniądze i jedzenie.
Kasta Sherpa to ludzie, żyjący w wyższych partiach gór i najczęściej pracują jako tragarze. Dziś widzieliśmy jak wnosili na plecach po kilka grubych i ciężkich płyt podłogowych, a podczas swojego poprzedniego pobytu w Nepalu widziałem takich, którzy na plecach potrafili nosić całą szafę.
To był dzień na odpoczynek - dla naszego przewodnika Shivy, dla którego czterogodzinny trekking w górę, przez nepalskie równiny (dużo podejść pod górę i w dół), a na koniec trochę w dół, był zaledwie małym spacerkiem ;)
Wyszliśmy z Namche po ósmej rano i poszliśmy najpierw do punktu widokowego na Everest w parku narodowym Sagarmatha na wysokości ponad 3880 m. Z tego miejsca możemy zobaczyć słynną górę Ama Dablam i Lhotse! Niesamowita! Niestety Everest jest niestety cały zakryty chmurami.
Ama Dablam
Podczas obiadu dowiadujemy się od Shivy, że część grupy, która będzie atakować szczyt Island Peak będzie szła tam z Keepa Sherpą - najbardziej znanym Sherpą w Nepalu, który zdobył Everest.
Po obiedzie wróciliśmy do Namche, gdzie kupiliśmy kilka pamiątek i pocztówek do wysłania. Kilka osób zaczęło skarżyć się na objawy choroby wysokościowej w postaci ścisku i bóli głowy.
Zaraz mamy kolację. To był super dzień obfitujący w piękne widoki na Himalaje i dający nam możliwość dalszego poznawania nepalskiej kultury.
Trekking zajął nam 5 godzin i dotarliśmy do Tengboche na wysokości 3865 m. Niektórzy zaczynają odczuwać objawy choroby wysokościowej (ciśnienie i buzowanie oraz bóle głowy).
Przez pierwszą połowę trekkingu schodziliśmy na sam dół aż do rzeki, potem do wioski Khumjung, gdzie mogliśmy zobaczyć pomnik i szkołę imienia Edmunda Hillary’ego, żeby przejść przez wiszący most i wspinać się z powrotem na następną górę przez drugą połowę.
Po drodze mogliśmy podziwiać himalajską florę, m.in. drzewa Rododendronów, oraz faunę, w tym kozice górskie i zobaczyć himalajskiego Tara, który wygląda jak duży jeleń.
Teraz odpoczywamy przed kolacją w naszym schronisku.
Wczoraj nie mieliśmy zasięgu w telefonie, więc dziś opisuję dwa dni w jednym poście.
Pierwszego dnia rano poszliśmy do klasztoru Tengboche, gdzie spotkaliśmy buddyjskiego Guru, który podobno jest 15-tą inkarnacją Sanga Lamy - założyciela regionu Khumbu.
Od lewej – Everest i Lhotse
Mieliśmy krótką medytację, potem specjalną Puję Długiego Życia, podczas której zostaliśmy pobłogosławieni przez Lamę i otrzymaliśmy kawałki płótna, które mam zabrać ze sobą do domu. Był też w stanie wskazać nam, kto jest po ślubie, a kto nie, co było dla nas sporym zaskoczeniem. Za Puję zapłaciliśmy 4000 rupii, czyli ok. 40 dolarów za całą grupę, a taka Puja może kosztować sporo więcej. W klasztorze między 7. a 9. rano odbywają się też darmowe Puje, ale ta była specjalnie w naszej intencji.
Po Pujy szliśmy 5 godzin do wioski Dingboche (4486m), gdzie nocowaliśmy. W nocy miałem objawy choroby wysokościowej - dość silne bóle głowy oraz niewielką gorączkę i mdłości, ale na szczęście rano wszystko było już w porządku.
Poranek kolejnego dnia…
Dziś szliśmy przez ponad 5 godzin do Lobuje (ponad 4900m) przez wioskę Thukla, gdzie mieliśmy przerwę na obiad, oraz przez słynny cmentarz ludzi, którzy zginęli zdobywając himalajskie szczyty.
Na koniec chmury zaczęły trochę ustępować i mogliśmy zobaczyć słynną Ama Dablam i Nuptse.
Teraz czas na zasłużony odpoczynek w schronisku w Lobuche przed jutrzejszym atakiem na bazę pod Everestem!
Udało się - około 10:30 rano polskiego czasu dotarlismy do Bazy pod Everestem na wysokości 5363m! Nie było łatwo się tu dostać po 3 godzinach marszu do Gorabche, gdzie mieliśmy przerwę na obiad i kolejnych 2.5 godziny drogi do bazy.
Droga do Everest Base Camp prowadziła w górę i w dół po kamieniach i trzeba było uważać, żeby nie przewrócić się na nich. Droga w górę była bardzo trudna, ponieważ doświadczałem częstych problemów z oddychaniem i musiałem robić przerwy co parę kroków. Większość z nas doświadczyła bólu lub zawrotów głowy, ale na szczęście wszystkim udało się dojść do EBC i z powrotem do naszego hotelu.
Z bazy mogliśmy zobaczyć lodowiec i słynny lodospad, gdzie tak wiele osób zginęło próbując zdobyć Mt. Everest.
W drodze powrotnej mieliśmy okazję zobaczyć niesamowity widok na Himalaje.
Poranek był dość ciężki, bo obudziłem się z gorączką i bólem głowy, ale gdy zaczęliśmy schodzić w dół, choroba wysokościowa zaczęła wreszcie ustępować.
Opuściliśmy nasze schronisko ok. 9 rano i nasz szlak wiódł z powrotem przez Przełęcz Thukla (cmentarz), wioskę Thukla, za którą rozdzieliliśmy się z częścią grupy, która idzie wspinać się na Island Peak. Po ponad 5 godzinach doszliśmy do Pheriche na wysokości 4310m, gdzie teraz się relaksujemy.
Jesteśmy na pustkowiu, gdzie nie ma nawet zasięgu w telefonie, ale można wykupić dostęp do WI-FI - 100 MB za R$350 (3.50 $) lub 200 MB za R$500 (5 $). Internet przez WI-FI jest dostępny prawie w każdym schronisku na szlaku.
W końcu jest też i gorący prysznic za R$500 (5$), a po kąpieli czujemy się jak nowo narodzeni.
To był kolejny trudny dzień, ponieważ trzy osoby z naszej grupy wkrótce wracają do Polski i mają tylko jeden dzień zapasu w Katmandu, a ze względu na pogodę większość lotów z Lukli jest w ostatnich dniach odwoływanych, więc postanowiliśmy przyspieszyć nasze zejście o jeden dzień i przenocować nasz lot o dzień wstecz, by zwiększyć szanse na powrót do Katmandu przed ich wylotem do Polski. W związku z tym dziś szliśmy przez 8 godzin w deszczu, a po drodze mieliśmy sporo podejść pod górę i trochę zejść w dół.
Na obiad zatrzymaliśmy się w Tengboche (w połowie drogi), gdzie miałem zaszczyt uzyskać krótką audiencję u Lamy w tutejszej świątyni. Okazał się bardzo mądrym i skromnym człowiekiem.
Po drodze z Tengboche do Namche szliśmy przez lasy Rododendronów, zboczem gór nad przepaściami i przez himalajskie wioski. W jednej z nich miałem okazję spróbować nepalskiego napoju energietyzującego o nazwie "Red Ball", który smakował tak samo jak Red Bull.
Gdy wreszcie dotarliśmy z deszczu do naszego hotelu w Namche licząc na gorący prysznic, okazało się, że hotel używa paneli słonecznych do ogrzewania wody, a że dziś nie było ani trochę słońca i cały dzień lało, musieliśmy znów zadowolić się zimnym prysznicem.
Jutro czeka nas kokejne 7-8 godzin piechotką do Lukli, skąd mamy nadzieję pojutrze rano załapać się na samolot do Katmandu.
Dziś był ostatni dzień naszego treku. Szliśmy prawie 8 godzin i jesteśmy już mocno zmęczeni po tylu dniach, ale jesteśmy wreszcie w Lukli, a jutro o 7:30 rano, jeśli będzie pogoda, lecimy do Katmandu.
Śniadanie mieliśmy dziś o 6:20 rano, ponieważ o 7:30 mieliśmy samolot do Katmandu. Skończyliśmy ok. siódmej i, jak się okazało, mieliśmy jeszcze na tyle czasu, żeby pooglądać sobie lądujące i startujące samoloty zza ogrodzenia lotniska, tuż za końcem pasa startowego. Gdy samoloty startowały, czuć było bardzo silny podmuch z silników.
Gdy zgłosiliśmy się do odprawy, była już prawie 7:30, czyli zaledwie parę minut przed planowanym odlotem, ale okazało się, że nie stanowi to tutaj żadnego problemu. Niestety musieliśmy dopłacić po R$500 (5 $) za nadbagaż, bo linie Tara Air obniżyły limit wagowy darmowego bagażu rejestrowanego do 10 kg i podręcznego do 5 kg.
Później musieliśmy zabrać wszystkie swoje bagaże i podać je pracownikowi lotniska, który był odpowiedzialny za kontrolę bezpieczeństwa. Zapytał się nas tylko, czy mamy w bagażu jakąś elektronikę. Niektórzy z nas mieli, niektórzy nie, ale niezależnie od tego, nawet nie zajrzał do środka, tylko położył bagaże przy ścianie, co oznaczało, że bagaż został odprawiony.
Ostatecznie nasz samolot był opóźniony o godzinę, a podczas startu udało nam się nie spaść w przepaść (pas startowy ma tylko ok. 300 metrów długości, więc od razu ruszyliśmy z pełnym ciągiem).
Lot trwał 40 minut i przez cały czas widzieliśmy wszystko, co działo się w kabinie pilotów. Widzieliśmy i nagraliśmy całą procedurę lądowania!
Gdy wylądowaliśmy podjechał po nas - na oko wyglądający na 40-letni - autobus. Potem pas bagażowy... Chyba ciężko nazwać go pasem... Jedna osoba wyładowywała bagaże prosto z przyczepy samochodu. Poprosił mnie, żebym wszedł z bagażem za nim do budynku na kontrolę, ale odmówiłem, więc z uśmiechem powiedział mi tylko "OK" i życzył miłego dnia :)
Jedziemy do naszego hotelu na Thamelu w sercu miasta. Czas na chwilę odpoczynku, spacer i jedzenie, po czym udamy się na zwiedzanie miasta.
Około południa byliśmy na Thamelu w Katmandu i po krótkim odpoczynku, prysznicu i obiedzie (kurczak Butter Masala to było niebo w gębie!), przeszliśmy się na Durbar Square. Opłata za wstęp R$1000 (10 $) jest przeznaczona na renowację placu, który mocno ucierpiał w zeszłorocznym trzęsieniu ziemi. W ramach tej opłaty można zobaczyć główny plac starego miasta z licznymi świątyniami, Pałac Muzeum oraz Kumari. Ze względu na festiwal, dziś nie pojawiła się w oknie, ale można było do niej wejść i otrzymać od niej błogosławieństwo - niestety tylko hindusom :( Festiwal to wyjątkowy czas,kiedy takie spotkanie bezpośrednio z Kumari jest możliwe.
Po piątej najciekawsze miejsca w Katmandu, takie jak Swayambunath (Świątynia Małp), Boudanath (Stupa Buddy) i Pashupatinath (hinduska świątynia, gdzie pali się zwłoki) są już zamknięte, więc zamierzamy się tam wybrać jutro.
Nasz plan na dziś to świątynia Swayambhunath, zwana także Świątynią Małp, Pashupatinath, czyli hinduska świątynia, gdzie odbywają się kremacje, a na koniec Stupa Buddy o nazwie Boudhanath.
Około 10. rano wyszliśmy z naszego hotelu i poszliśmy piechotką do Świątyni Małp, do której z naszego hotelu idzie się tylko 40 minut.
Świątynia znajduje się na wysokim wzgórzu i trzeba przejść kilkaset schodów, by znaleźć się na górze. Już po drodze spotykamy masę bawiących się małp, a także całych małpich rodzin z dziećmi.
Na samej górze znajduje się ogromna buddyjska stupa z licznymi mosiężnymi zdobieniami, które lśnią w słońcu. Obok buddyjskich świątyń są tu także hinduskie, a przy tym nie może oczywiście zabraknąć sklepów z pamiątkami.
Kiedy zeszliśmy z powrotem na dół, zawołaliśmy taksówkę i ustaliliśmy cenę za kurs do Pashupatinathu na R$400 z początkowej ceny R$1000 :) Żeby uzyskać taka cenę trzeba było jednak odejść kilkaset metrów dalej.
Dwadzieścia minut później byliśmy już w Pashupati, gdzie zapłaciliśmy R$1000 za wstęp i powiedziano nam, że możemy chodzić wszędzie poza główną świątynią, przeznaczoną tylko dla wyznawców hinduizmu.
W środku kompleksu można zobaczyć masę betonowych podestów wzdłuż rzeki, a na dwóch z nich właśnie palą się stosy. Widać modlących się Braminów w białych ubraniach, wokół chodzą Sadhu, chętnie dający się fotografować za pieniądze, jakaś dziewczyna myje włosy w rzece, do której wrzucane są szczątki zmarłych. Jest i też chłopaczek z magnesem, który wyławia to, co będzie mógł sprzedać, a kilkadziesiąt metrów dalej wzdłuż rzeki ludzie wyławiają to, co się nie spaliło i rzucają wszytko na jeden wielki stos. Wszystkiemu temu towarzyszy dziwna cisza, czasem przerywana przez jakieś grupy i przewodników.
Około trzynastej zaczyna się ceremonia... Ktoś zaczyna śpiewać z balkonu świątyni, a wokół ciała przy rzecze, zawinietego w całun, zaczyna zbierać się rodzina. Ktoś zaczyna lamentować. Bramini w białym zaczynają się modlić, a ktoś z rodziny zaczyna obmywać zmarłemu twarz i stopy. Kilka minut później kondukt zabiera ciało i zanosi na przygotowany już stos. Na ciało kładzie się znów drewno i słomę, po czym jakiś mężczyzna z pochodnią robi 3 okrążenia zgodnie z ruchem wskazówek zegara i na koniec podpala stos. Teraz zaczyna się ostatni etap ceremonii…
Gdy kremacja dobiega końca, to co zostało, za pomocą drewnianych kijów zrzuca się do wody i wkrótce zaczyna się kolejna ceremonia.
Po wrzuceniu do wody tego, co pozostało z człowieka, na żer wychodzą młodzi, nastoletni chłopcy z magnesami i zaczynają łowić wszystko, co zawiera w sobie metale oraz złote zęby, które można będzie sprzedać dla zysku.
To, co tu widzimy, jest przygnębiające, ale uczy nas czegoś na temat hinduskiej kultury.
Bierzemy taksówkę i za R$300 i piętnaście minut jesteśmy przy Stupie Buddy. W trakcie jazdy mamy wrażenie, że nasza taksówka zaraz się rozpadnie, a my wraz z tylnym siedzeniem spadniemy na ulicę. Nie mówiąc o tym, że 3 osoby z wielkim trudem mieszczą się z tyłu :)
Stupa Buddy jest jednym z największych i najbardziej znanych obiektów buddyjskich na świecie. Obecnie przechodzi remont, ponieważ mocno ucierpiała w zeszłorocznym trzęsieniu ziemi.
Po chwili odpoczynku w restauracji na dachu z widokiem na stupę z góry, wracamy na Thamel.
Zdecydowaliśmy się pojechać do Patan. Taksówka w jedną stronę kosztuje nie więcej niż R$400, ale cenę trzeba negocjować, bo pierwsza kwota może być o wiele wyższa.
Patan, zwane też pod starą nazwa Lolitpur, to miasto, położone w Dolinie Kathmandu, siedem kilometrów od stolicy.
Inne miasto w Dolinie Kathmandu, które jeszcze warto jest zobaczyć, to Bhaktapur, ale na dziś nie mamy go w planach.
W Patan poszliśmy na Durbar Square (wstęp R$1000), gdzie ma miejsce kapitalny remont po trzęsieniu ziemi.
W mieście jest kilka ciekawych punktów, które warto zobaczyć, m.in. znany Krishna Mandir, buddyjska Złota Świątynia, stupy Ashoka oraz muzeum.
Po drodze mijamy oczywiście masę sklepów i restauracji, a nawet sklep z kurczakami, gdzie na miejscu są zarzynane te, które wybierze sobie klient.
Trójka jest już w drodze do Dubaju, a potem do Polski.
Pozostała piątka utknęła na lotnisku w Lukli ze względu na złą pogodę i odwołane loty.
Relaksuję się przed obiadem i czekam na ich przylot dziś wieczorem lub jutro rano, lub... kto wie kiedy :)
Wciąż czekam na znajomych, którzy utknęli od wczoraj w Lukli. Dziś rano przestrzeń powietrzna była zamknięta ze względu na lot Premiera Nepalu do Delhi. Teraz pogoda w Lukli jest ładna, ale za to w Katmandu jest pochmurno, więc samoloty dalej nie latają.
Marcin ma lot do UK jutro rano i zaraz ma lecieć priorytetowym lotem, więc jest spora szansa, że nie będzie musiał lecieć helikopterem.
Aktualizacja: Marcin wylądował w KTM.
Marcin szczęśliwie doleciał z Lukli priorytetowym lotem ze względu na jutrzejszy lot do domu, ale reszta grupy utknęła w Lukli na dobre i jeśli jutro nie uda im się wydostać, to może czekać ich lot helikopterem za 200$ od osoby. Trzymajmy kciuki jutro!
Przyleciał po południu i zdecydował się pojechać do świątyni Pashupatinath, żeby zobaczyć te tak kontrowersyjne z europejskiego punktu widzenia kremacje, więc pojechałem pokazać mu to miejsce. Ponieważ byłem tu już trzy dni temu, a teraz jestem tu trochę w roli przewodnika, udało mi się wejść za darmo. Dodatkowo za 5$ wzięliśmy lokalnego przewodnika, żeby wyjaśnił nam cały rytuał.
Pokazał nam z zewnątrz główną świątynię Pashupatinath (do środka wstęp mają tylko hindusi). Obok tej świątyni, która jest największą hinduską świątynią w Nepalu. znajduje się hospicjum dla ludzi, którym pozostało kilka dni lub godzin życia.
Zobaczyliśmy też Świątynię Kamasutry, gdzie ludzie składają ofiary ze zwierząt, np. z kurczaków lub kóz.
Mieliśmy możliwość zobaczyć rytuał kremacji. Przed spalaniem ciało jest rozbierane i następnie ubierane w białe i pomarańczowe szaty (są to święte kolory w religii Hindu), po czym członkowie rodziny zmarłego obmywają mu twarz i stopy, a następnie zanoszą ciało na drewniany stos. Następnie robią trzy okrążenia zgodnie z ruchem wskazówek zegara na cześć Boga Brahmy, Shivy i Wisznu, po czym podpalają stos.
Później udaliśmy się już do hotelu, żeby dopiąć ustalenia co do jutrzejszego wyjazdu Marcina oraz mojej wycieczki do jaskini Maratika.
Po 11 godzinach jazdy jeepem oraz minibusem po zboczach gór, gdzie drogę zwinęli już po dwóch pierwszych godzinach i jedyna droga była wąską ścieżką po piachu na krawędzi góry, nad samą przepaścią (a czasem trzeba było przejechać wodą przez rzekę!), dotarłem do dystryktu Khotang i zobaczyłem słynną jaskinię, gdzie w VIII w. praktykował i medytował jeden z Buddów - Guru Padmasambhava i podobno tutaj osiągnął oświecenie.
To jest także miejsce, gdzie krzyżują się Buddyzm i Hinduizm, ponieważ legenda mówi, że gdy Padmasambhava medytował, hinduski Bóg Shiva chronił go tutaj przed negatywnościami, co pomogło mu osiągnąć oświecenie. Dlatego w,jaskini znajdują się, zarówno buddyjskie, jak i hinduskie symbole.
Mnisi praktykują tu między 6. rano a 6. wieczorem, kiedy jaskinia jest otwarta dla zwiedzających. Recytują mantrę "OM Mani Padme Hum" i mantrę Długiego Życia Dakini Mandarawy, która była partnerką Padmasambhavy i razem z nim tu praktykowała. Mnisi grają na specjalnych trąbkach i bębenkach, zwanych Damaru, które nadają rytm śpiewanym przez nich mantrom.
Wczoraj miałem bardzo słaby internet i nie byłem w stanie niczego zamieścić.
Jaskinia Maratika znajdowała się zaledwie 10 minut piechotą od hotelu Padma, w którym się zatrzymałem. Ze względu na to, że w hotelu miałem wodę i własny prysznic, hotel był dość drogi jak na tutejsze warunki i kosztował mnie R$1300 (13$). Oczywiście mowa o zimnym prysznicu. W całym Nepalu jest duży problem z wodą, a gorący prysznic jest tu wciąż luksusem.
Po raz pierwszy poszedłem do jaskini przed południem i jak tam dotarłem, w środku znajdowało się sporo zwiedzających z aparatami fotograficznymi i robiących zdjęcia. Było dość cicho i spokojnie, na tyle, że można było się zrelaksować. Kilku mnichów recytowało mantrę Długiego Życia.
Sporo miejscowych osób pochodziło do mnie i chciało robić sobie ze mną zdjęcia, dzięki czemu przez chwilę poczułem się wyjątkowy ;) Poznałem też parę ciekawych osób, z którymi bardzo miło spędziłem czas.
Gdy wróciłem do jaskini po południu, grupa mnichów i praktykujących właśnie odprawiało Pudżę Długiego Życia, recytując mantry i inwokacje do Guru Padmasambhawy oraz Dakini Mandarawy i ofiarowując jedzenie dla oświeconych istot oraz dla głodnych duchów. Ponieważ również byłem głodny, otrzymałem całą torbę słodyczy dla siebie oraz do rozdania innym ludziom. Mnisi grali na trąbkach, bębenkach i dzwonkach, śpiewając przy tym mantry. Praktyka była bardzo głośna i nie przypominała niczego, co można by nazwać medytacją w zachodnim rozumieniu.
Miałem dużo szczęścia, że wg kalendarza tybetańskiego, był to specjalny dzień i akurat trafiłem na taką pudżę, która nie zdarza się to często. Niektórzy przyjechali tu specjalnie z Katmandu, a nawet z sąsiedniego kraju Sichhin, znajdującego się między Nepalem a Butanem, by wziąć udział w tej pudży.
Przy kolacji w hotelu poznałem kolejnych ciekawych ludzi, w tym nepalczyka, który był ostatnio... pod Krakowem, gdzie udzielał nauk w ośrodku buddyjskim. Świat jest mały! :)
Kolejny dzień nie należał do łatwych ponieważ dotarcie z powrotem do Katmandu zajęło mi 12 godzin i dodatkową jedną straciłem stojąc w wielkim korku w taksówce po drodze do hotelu, gdzie normalne dojazd zajmuje 20 minut.
Z hotelu w Maratika wyjechałem jeepem o 7. rano i dotarcie do granicy dystryktu Khotang zajęło mi dwie godziny, gdzie musiałem przejść przez rzekę na drugi brzeg i tam przesiąść się na autobus do Katmandu. Kosztowało mnie to R$300 za jeepa i R$700 za autobus (łącznie 10$). Jazda autobusem zajęła mi kolejne 10 godzin. Przez większość trasy jechaliśmy kamienistą, szutrową drogą przez błoto, nieraz w wodzie, gdy przeprawialiśmy się przez rzekę, na krawędzi nad przepaścią, po drogach, częściowo zasypanych przez spadające z gór głazy, spoglądając w przepaść i modląc się, żeby nie spaść w dół. Autobusem rzucało na lewo i prawo, a na wybojach podskakowaliśmy tak, że uderzałem głową w sufit. Na dodatek siedziałem na samym tyle autobusu, gdzie na czterech siedzeniach było nas... sześciu! W pewnym momencie szyba obok pasażera zaledwie rząd przede mną wybuchła wskutek bardzo wysokiej temperatury i kawałki szkła rozprysły się wszędzie w promieniu kilku metrów. To była dopiero przygoda!
Dojazd turystycznym autobusem do Parku Chitwan zajął nam 8 godzin. O asfaltowej drodze znów można było tylko pomarzyć. Do tego ze względu na roboty drogowe, zamiast 4-5 godzin, zajęło nam to dwukrotnie dłużej.
W końcu dotarliśmy około szesnastej, zjedliśmy szybko obiad w bufecie i pojechaliśmy na przejażdżkę na słoniach po dżungli. Są tu jedynie słonie płci żeńskiej, ponieważ "panowie" są trudniejsze do okiełznania, czasem bywają nawet agresywne. Z tego względu są wykorzystywane głównie dla wojska do patrolowania dżungli.
W Chitwan obecnie jest około 60 słoni, będących własnością głównie tutejszych hoteli. Jest tu też centrum prokreacyjne dla słoni, gdzie po 22 miesiącach ciąży przychodzą na świat malutkie słoniątka.
Następnie wybraliśmy się do wioski Tharu. Tutejsze kobiety po ślubie i gdy są po trzydziestce, na znak dojrzałości tatuują sobie przedramiona oraz łydki.
Na koniec wybraliśmy się do ośrodka kultury Tharu, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć lokalne tańce w akompaniamencie bębnów.
O 5:30 rano pojechaliśmy na wycieczkę kajakiem po rzecze w dżungli, żeby zobaczyć wschód słońca i dziką przyrodę. Mieliśmy okazję zobaczyć aligatory, czekające na ofiarę w wodzie i na brzegu rzeki, ptaki, jelenie i słonie. To był najlepszy punkt naszej całej wycieczki do Chitwan! Spokój i cisza o wschodzie słońca były niesamowite!
Reszta dnia nie była łatwa, bo spędziliśmy ponad 12 godzin w autobusie "turystycznym" do Katmandu. Ze względu na fatalny stan drogi oraz roboty drogowe straciliśmy mnóstwo czasu w korkach, a później pojawiły się kolejne niespodzianki, gdy złapaliśmy gumę i nasz autobus pojechał do warsztatu ze wszystkimi naszymi rzeczami nie mówiąc nikomu, co się dzieje i czy i kiedy autobus wróci, ale na szczęście po półtorej godziny przyjechał i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Po drodze widzieliśmy autobus, a potem ciężarówki, które spadły z klifu do rzeki, co było dla nas ogromnym szokiem, bo nikt nie zdawał sobie sprawy, że takie rzeczy mają w ogóle tutaj miejsce i do tego są takie częste!
Ciekawe jest to, że kupno biletu na autobus turystyczny dla zwykłego Nepalczyka jest praktycznie niemożliwe jeśli nie zna się kogoś z firmy przewozowej.
Do Katmandu dojechaliśmy po szóstej wieczorem i mieliśmy już bardzo niewiele czasu na kupno pamiątek.
Tak minął nasz ostatni dzień w Nepalu. O piątej rano będzie już na nas czekał samochód na lotnisko.
Koniec przygody, czas wrócić do rzeczywistości i doceniać bardziej życie oraz rzeczy, które w Europie wydaje się, że nam się należą, podczas, gdy w innych miejscach na świecie nie jest to takie oczywiste.
Aby wesprzeć mój projekt Transazja, kliknij
Tweet