Meksyk - Od Wybrzeża do Wybrzeża

Właśnie siedzimy w restauracji na lotnisku w Cancun, jest 4:30 nad ranem i ledwo żyjemy po czterech przesiadkach. Za trzy godziny mamy ostatnią przesiadkę do Mexico City, skąd właśnie... Przylecieliśmy! Tak, to nie żart, bo żeby skorzystać z promocji lotniczej i polecieć za 300 dolarów musieliśmy zacząć nasz lot w Madrycie, przesiąść się w Amsterdamie, stamtąd polecieć do Mexico City, a z Mexico City do Cancun, a że chcemy zacząć od Mexico City i nie mogliśmy tak po prostu wysiąść sobie wcześniej, ponieważ linie lotnicze anulowałyby nam bilet powrotny, więc musieliśmy polecieć do Cancun, by stamtąd następnym samolotem wrócić do stolicy! A zaczynamy od Mexico City dlatego, że nie chcemy tracić cennego czasu na dojazd w jedną i w drugą stronę.

Najpierw zamierzamy zwiedzić miasto Meksyk i okolice, czyli piramidy Teotihuacan, wulkan Popocatepetl, Acapulco i być może Cabo San Lucas na Półwyspie Kalifornijskim, a potem przez Oaxaca pojechać do San Cristobal de Las Casas, Palenque i skończyć na Jukatanie, gdzie mamy całkiem sporo do zobaczenia. Na to mamy przeznaczone ostatnie półtora tygodnia. Plan ambitny jak zawsze!

A więc zaczynamy…

Dzień 1: Lot do Mexico City przez… Mexico City

Ja do Madrytu przyleciałem z Dublina po południu, a moja towarzyszka – Alicja, doleciała do mnie po północy. Z lotniska piechotką, w ciągu pół godziny dotarliśmy do naszego hotelu. Na początek nie mogło obejść się bez toastu za powodzenie wyprawy, a potem trzy godziny spania, by znów wrócić tą samą drogą na lotnisko.

Jesteśmy po odprawie, która przebiegłaby całkiem bezboleśnie, gdyby Ala nie zadała klina celniczkom ze swoją grzałką do wody. Biedne celniczki nie wiedziały, co to za przedmiot i długo debatowały, co z tym fantem zrobić.

Potem czekając na nasz lot mieliśmy okazję skosztować przepysznych kanapek z szafy kanapkowej, które już na wstępie zajeżdżały starą lodówą, taką z kośćmi psa. Na szczęście by zabić smak tych specjałów mieliśmy banana, który uratował nas przed biegiem do toalety w celu zwrotu tego, co właśnie zjedliśmy.

Lot do Amsterdamu przebiegł bez problemów, ale tutaj czekało nas cztery i pół godziny zimowania na lotnisku. Normalnie znienawidzony przeze mnie Burger King stał się tu wręcz wybawieniem. Pograliśmy sobie parę godzin w karty, a moje ciągle porażki można wytłumaczyć jedynie dużym zmęczeniem :)

Po czternastej zaokrętowaliśmy się w końcu na pokład samolotu do Mexico City, a nasz lot trwał 12 godzin. Trasa przebiegała nad Grenlandią, Kanadą i Stanami. Mieliśmy okazję podziwiać z lotu ptaka ośnieżone góry północnych części Kanady, które wywarły na nas niesamowite wrażenie.

Ze szczegółów lotu warto docenić jedną ze stewardess, która nie żałowała nam whisky. Lejąc nam tak szczerze od serca sprawiła, że na naszych zmęczonych twarzach pojawiła się radość jak u dziecka, a w głowach nawet lekki helikopter, i to już po jednym drinku :) Bardzo zadbano także o nasze żołądki, bo co rusz serwowano nam jedzenie i picie.

Przez ponad dziesięć godzin uciekaliśmy przed zmrokiem, podążając w stronę słońca, lecz w końcu na godzinę przed lądowaniem zmrok nas dopadł. Jest tuż przed 20-tą, a w Polsce aż siedem godzin później.

Na lotnisku zastajemy… Meksyk, bo kiepsko z oznaczeniami, więc idziemy na czuja za tłumem, aż docieramy do odprawy paszportowej. Po długim oczekiwaniu w kolejce i krótkiej rozmowie z panią celniczką dostajemy po pieczątce do paszportów i dalej idziemy za tłumem do wyjścia. Ustawiamy się w następnej kolejce do kontroli bagaży, ale po pół godziny stania, dowiadujemy się, że mamy udać się do innego wyjścia, więc idziemy ustawić się w kolejnej kolejce. Już widać, że czas płynie tu swoim własnym rytmem, o czym przekonujemy się chwilę później w kantorze, gdzie „przerobienie” jednego klienta panu ekspedientowi zajmuje jakieś dwadzieścia minut :) Trzeba przy tym dać swój paszport i podać szczegółowe dane, w tym adres zamieszania, wykształcenie, miejsce zatrudnienia itd. Niestety niczego nie da się przyspieszyć, bo Pan tłumaczy, że taki jest styl jego pracy i nic na to nie może poradzić.

Czekając na naszą kolej do kantoru spotykamy polską grupę z biura podróży, która przyjechała tu na tydzień, a kolejny tydzień spędzą na Kubie za... jedyne 12 tys. zł! Wkurzona pilotka co chwilę przybiegała do nich i ponaglała zarówno ich, jak i nic nie robiącego sobie z tego wszystkiego kantorzystę, który reagował jedynie zrelaksowanym uśmiechem. Od niezadowolonej z życia i cierpiącej nad swoim marnym losem przewodniczki dowiadujemy się, że najlepszy kurs wymiany w Meksyku jest właśnie… na lotniskach, a przecież zazwyczaj jest właśnie na odwrót! Tak więc respektując zwyczaje tego kraju przez kolejne dwadzieścia minut dokonujemy wymiany.

Mamy jeszcze jakieś dwie godziny do wylotu do Cancun, więc idziemy, a właściwie jedziemy pociągiem na drugi terminal, gdzie odprawiamy się i przechodzimy do wypełnionej dymem hali odlotów. Wygląda na to, ze coś tu się przed chwilą paliło, ale na nikim nie sprawia to najmniejszego wrażenia. Życie płynie tu swoim własnym leniwym rytmem.

Celnicy jak gdyby nigdy nic każą mi wypakować wszystko z plecaka, po czym celniczka towarzyszy mi cały czas podczas pakowania bielizny i opowiada o swoim życiu, próbując najwyraźniej zagaić rozmowę :)

W końcu wsiadamy do samolotu, a większość lotu przesypiamy, dzięki czemu udaje nam się złapać trochę zaległego snu.

Dzień drugi, czyli czy leci z nami pilot?

W Cancun jesteśmy po drugiej w nocy i zostają nam cztery i pół godziny czekania. Na lotnisku czynna jest tylko jedna kawiarnia z kanapkami rodu tych z szafy z Madrytu, jednak poniesione ryzyko zakupu w niej naleśnika z kurczakiem się opłaciło i wreszcie zjedliśmy coś, co zjeść się dało :) Kawa także postawiła mnie na nogi, dzięki czemu dostałem energię, by nie zasnąć na stojąco.

W końcu wsiadamy do samolotu powrotnego do Mexico City, ale i tu nie ma lekko. Za mną zaczyna dochodzić mnie dziwne chrząkanie, podobne z tego, jaki wydaje wkurzony dzik, a trochę później z głośników rozchodzi się pytanie, czy na pokładzie znajduje się… lekarz. Okazało się, że nasz kapitan zasłabł i trzeba było podać mu tlen. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i wylądowaliśmy cało.

W Mexico City jesteśmy przed dziesiąta rano i dowiadujemy się, że za 30 peso (ok. 8 zl) dostaniemy się Metrobusem do centrum na sam Plan Konstytucji, przy którym znajduje się nasz hostel. Na pierwszy rzut oka hostel sprawia bardzo mile wrażenie, dopóki nie dowiadujemy się, że w związku z regulacjami rządu meksykańskiego, zostaje wprowadzone ograniczenie w używaniu ciepłej wody, która dostarczana jest do hostelu z miejskiej ciepłowni tylko między szóstą a dziesiątą rano oraz siódmą a dziesiątą wieczorem.

Hostel w Mexico City

Czas udać się na śniadanie i na pierwsze eksperymenty kulinarne. Pechuga, którą zamówiłem, okazała się plackiem z grillowanego kurczaka i podgrzanym liściem kaktusa w ciapki, położonym obok i smakującym trochę jak kwaskowa guma :) Ale za to sok ze świeżych owoców, podobnie jak chyba w całej Ameryce Południowej, jest rewelacyjny.

Kaktus na śniadanie

Później idziemy zobaczyć słynną katedrę miejską na głównym placu, w której właśnie odbywa się nabożeństwo.

 

Po zwiedzeniu katedry jedziemy metrem do bazyliki w Guadalupe, gdzie miało miejsce objawienie Matki Boskiej. Sanktuarium jest ogromne i sprawia wrażenie, ale zamiast je opisywać chyba najlepiej będzie zamieścić zdjęcia z naszej wizyty.

 

Właściwie dzień się już kończy, więc po kolacji idziemy jeszcze na główny plac zobaczyć oświetlone budynki pałacu oraz katedrę nocą, po czym idziemy spać, bo jutro w planach mamy pobudkę wcześnie rano, żeby jak najszybciej dostać się na piramidy w Teotihuacan. Zresztą na dziś już wystarczy nam przygód.

Dzień 3: Piramidy w Teotihuacan

Wstajemy o dziwo wcześnie rano, tuż po siódmej. Na śniadanie „kulki” z jajecznicy, tosty z dżemem i jogurt jabłkowy z Muesli lub z galaretką, czyli hostelowi standard.

Zaraz po śniadaniu wyruszamy na dworzec północny, bo właśnie stamtąd odjeżdżają autobusy na piramidy. Dojazd z centrum, czyli z Placu Konstytucji jest bardzo prosty - wystarczy wsiąść w metro i przesiąść się dwa razy - na stacji Hidalgo a potem La Rasa. Trzeba jednak być ostrożnym, bo w metrze są tłumy ludzi, w tym sporo naganiaczy, jeżdżących pociągami w tą i z powrotem, próbując sprzedać dosłownie wszystko - od szminki o smaku kakaowym (nie żebym próbował), poprzez bańki mydlane, chyba z domieszką jakiejś gumy do żucia, "idealne dla Twojego dziecka" - według zapewnień sprzedawcy, a skończywszy na przekąskach i napojach. Zdarzają się też żebracy, proszący o jałmużnę.

Dojeżdżamy na dworzec. Jest to duży i nowoczesny budynek - biały, czysty, a na podłogach lśnią kafelki, aż chciałoby się takie mieć w Polsce! W holu dworca swoje biura ma kilkadziesiąt firm przewozowych, oferujących bilety autobusowe i wycieczki na cały kraj. Nie brakuje też sklepów i restauracji, w tym również międzynarodowych sieciówek typu Subway.

Gdy pytamy o autobus na piramidy, od razu zostajemy skierowani do ósmego wyjścia, przy którym można kupić bilety za 88 peso w obie strony (jakieś 20 zł). Tym samym zaoszczędziliśmy spore pieniądze nie wykupując całej wycieczki, do czego usilnie namawiają hostele i naganiacze, twierdząc, że tak będzie najbezpieczniej, bo miasto Meksyk jest rzekomo ekstremalnie niebezpieczne i lepiej nie jeździć tu samemu metrem. My spotkaliśmy w metrze kilku turystów z Polski i wszyscy mówili nam, że metro jest jak najbardziej bezpieczne i przy zachowaniu odrobiny zdrowego rozsądku, nie ma się czego obawiać.

Co do autobusu na piramidy, nie spodziewaliśmy się tylko, że co chwilę będziemy się zatrzymywać, by zabrać kogoś z wiaderkiem lub zdezolowaną lodówką turystyczną, kto będzie chciał sprzedać nam kanapki, słodycze i napoje, a dwóch El Mariachi zabawiać nas będzie swoją grą na gitarach i piosenkami o miłości. Sprzedawcy trochę mniej, ale El Mariachi rzeczywiście uprzyjemnili nam godzinną jazdę autobusem.

Gdy dojeżdżamy do Teotihuacan, zaczyna robić się patelnia. Słońce praży już całkiem mocno, a miejsce przypomina pustynię, porośnięta spaloną trawą i kaktusami, dokładnie takimi samymi, jakich kosztowałem wczoraj na obiad :) Samo Teotihuacan oznacza miejsce, w którym ludzie stają się bogami, więc bardzo miło nam z dniem dzisiejszym dołączyć do tak zacnego grona.

Musimy jeszcze przejść przez "ścieżkę zdrowia" czyli naganiających handlarzy, próbujących sprzedać nam m.in. mapy, które kawałek dalej w okienku informacji można dostać za darmo. O pamiątki oczywiście trzeba się targować i nie można dać po sobie poznać, że na czymś nam zależy, a można wtedy dostać w miarę rozsądna cenne, przynajmniej o połowę niższa od początkowej! Słysząc, że rozmawiamy po polsku wołają nas okrzykami "bałdzo tanio" i "prawie za darmo", ale na pytanie, czy taniej niż w Biedronce odpowiadają uczciwie, że nie.

Tak więc, gdy udaje nam się przejść przez tych wszystkich, krzyczących i wydających, za pomocą różnych gadżetów, dziwne szeleszczące dźwięki sprzedawców, przed nami zaczyna wyłaniać się po prawej ogromna piramida Słońca, do której dochodzimy Aleją Zmarłych. Według mitologii Azteków, to tu powstał Świat, doszło do oddzielenia światła od ciemności i narodziło się Słonce oraz Księżyc. Tutaj też opracowano słynny kalendarz Azteków.

 

Dojście do Piramidy Słońca zajmuje dość sporo czasu, a by wejść na szczyt tej ogromnej budowli trzeba pokonać kilkaset stromych schodów. Widok z góry na ruiny miasta Azteków i na Piramidę Księżyca, oddaloną stad o kilkaset metrów, jest tego wart.

 

Na Piramidzie spotykamy znów naszych znajomych z Polski, których poznaliśmy przy kantorze na lotnisku :)

Idziemy dalej przez kaktusowe poletko do Piramidy Księżyca, ze szczytu której rozpościera się niesamowity widok na całą kotlinę. Na wprost ciągnie się Aleja Zmarłych, po bokach której znajdują się rozmieszczone symetrycznie małe piramidy, a po naszej lewej mamy widok na Piramidę Słońca, która stąd robi jeszcze większe wrażenie.

Po dłuższej kontemplacji na piramidzie czas wracać na przystanek autobusowy i znów w towarzystwie, tym razem trochę fałszujących El Mariachi, wrócić do miasta.

Trzeba coś zjeść, a Bisteck a la Mexicana wydaje się być kuszącą opcją, do czasu natrafienia przeze mnie na papryczkę, po której miałem okazję przekonać się, jak czuje się smok, ziejący ogniem. Po tym nie pozostało mi nic innego, jak - niczym pyton, położyć się i trawić w hotelu przez resztę wieczoru.

 

Dzień 4: Popo i rozmowy o miłości przy świetle księżyca

Obudziłem się po szóstej rano - po kilku uderzeniach głową w ramę lóżka nade mną. Po śniadaniu burza mózgów, co dalej - czy zostać w Mexico City jeszcze jeden dzień, czy już dziś wieczorem pojechać na wybrzeże. Po sprawdzeniu cen biletów lotniczych i autobusowych, wybieramy tą najbardziej kuszącą, czyli dwanaście godzin jazdy autobusem za 860 peso od osoby (czyli ok. 200 zł). Wyjazd mamy o 22:30, a na dziś w planie wulkan Popocatepetl, rezerwat motyli w Michoachan, posłuchać El Mariachi i zobaczyć wieżowce w Mexico City.

Na początek trzeba poszukać jakiejś apteki i kupić krem z filtrem, bo po wczorajszym dniu jesteśmy już prawie Indianami. Okazuje się, że krem do opalania można tu dostać tylko w aptece i to nie w każdej. By go zdobyć, musieliśmy oblecieć kilka okolicznych aptek. Po zakupie kremu i wody wsiadamy w metro i jedziemy na dworzec autobusowy El Tapo, skąd odjeżdżają autobusy na wulkan. W metrze oczywiście co chwilę ktoś coś próbuje nam sprzedać.

Gdy docieramy do El Tapo, dowiadujemy się, że na wulkan nie dostaniemy się tak łatwo, bo autobus dojeżdża tylko do miasta Puebla lub do mieszczącego się bliżej wulkanu miasteczka Ameca. Dalej trzeba dojechać taksówka. Kurs do Ameci kosztuje 28 peso w jedną stronę, ale dojazd zajmuje półtorej godziny. Standardowo podczas podróżby trzeba liczyć się ze sprzedawcami rozciapanych lodów, chipsów i napoi.

Podczas rozmowy z kierowcą i jego pilotem, dowiadujemy się, że taksówka z Ameci do Parku Narodowego będzie nas kosztować, bagatela, 500 peso w jedną stronę, a dojazd do Przełęczy Corteza, czyli najwyżej dostępnego publicznie punktu, zajmie nam czterdzieści minut. Podczas podroży autobusem wyłania nam się dokładnie na wprost, ciągle dymiący wulkan Popocatepetl, a po jego lewej, góra La Mujer Dormida, czyli Śpiąca Kobieta.

Gdy dojeżdżamy do dworca w Ameca, na zewnątrz czeka tylko jedna taksówka, ale na szczęście tylko my jesteśmy nią zainteresowani, dzięki czemu oraz dzięki naszej wytrwałości cenę z 800 peso za kurs w tą i z powrotem udaje nam się zbić do 350 peso. Zdezolowaną, małą taksóweczką a la pudełko od zapałek jedziemy pod górę, a samochód ledwo dyszy i mamy wrażenie, że woda gotuje się w chłodnicy, a silnik zaraz wyskoczy na ulicę.

Mijamy kilka punktów z pięknym widokiem na dymiącego Popo i po czterdziestu minutach jesteśmy na Przeleczy Corteza. Czuć, że jesteśmy dosyć wysoko, bo jest chłodno, a i tlenu jakby mniej niż na dole.

Na miejscu spotykamy grupę turystów z Niemiec, a chwilę później zamaskowanych i uzbrojonych policjantów, którzy okazali się całkiem rozmowni, a nawet chętnie pozowali do zdjęć. Na komentarz zasługuje jeden z nich (ten akurat nie zamaskowany), bardzo młody, wg Ali przystojny, o którym Ala kazała mi koniecznie wspomnieć na blogu :) Wyjaśnia nam, że wulkan jest niebezpieczny, bo ostatnia erupcja miała miejsce zaledwie dwanaście lat temu, dlatego dalsza trasa jest zamknięta i jeśli byśmy chcieli iść dalej, to tylko z nim.

Z drugiej strony widzimy Śpiącą Kobietę, do której wiedzie siedmiokilometrowa polna droga, jednak skoro śpi, to nie będzie z niej żadnego pożytku, a ze względu na zbyt mało czasu, nie decydujemy się tam iść i wracamy z powrotem do miasta, by stamtąd złapać następny autobus do Mexico City.

Jazda autobusem w upalnym słońcu i bez klimatyzacji, w akompaniamencie utworu Do Elizy oraz innej muzyki poważnej sprawia, że połowę drogi przesypiamy. Droga jednak przeciąga się dość mocno ze względu na korki przy wjeździe do miasta i już teraz widać, że nasza wycieczka na farmę motyli staje pod znakiem zapytania.

Gdy docieramy do miasta dochodzi 17-ta, a na dworcu autobusowym dowiadujemy się, że dojazd do Michoacan, gdzie mieści się ta farma, nie zajmuje półtorej, jak poinformowano nas wcześniej, ale aż cztery godziny, więc z motyli trzeba zrezygnować.

Mamy za to czas, by pojechać na Plac Garibaldiego i posłuchać El Mariachi. Po drodze, w metrze trafiamy na zakrwawionego, z poharatanymi ramionami, chłopaka, który w wagonie zaczyna nam rozkładać kawałki szkła, w których zaczyna się tarzać, więc na kolejnej stacji my i część pasażerów ewakuujemy się z pociągu, żeby już na stacji poczekać na następny. Meksyk, można by powiedzieć...

Dojeżdżamy do Placu Garibaldiego, gdzie na początku nic się nie dzieje. Kręci się tu dosłownie paru El Mariachi, którzy próbują naciągać turystów na romantyczne piosenki, za jedyne 70-100 peso od piosenki. Kilku przebranych w białe kitle i wyglądających bądź na lekarzy, bądź na rzeźników, siedzi przy stoliku obok nas i ogląda gole baby w komórkach, śmiejąc się i komentując każde zdjęcie.

 

Dopiero, gdy zaczyna się ściemniać, zaczynają schodzić się ludzie, a El Mariachi zaczynają się aktywizować i przygrywać. Do nas przysiada się jeden z nich, ubrany w zielony garnitur i zaczyna się dyskusja o miłości. Opowiada nam, że mieszkał z Polką w Chicago przez kilka lat, ale tęsknił za domem i wrócił do Meksyku, gdzie teraz, za dnia pracuje jako mechanik samochodowy, a wieczorami śpiewa o miłości, co robi od trzynastego roku życia. Miłość do ludzi, zwierząt, każdego drzewa i gwiazd oraz miłość do Boga dają mu sens życia. Tłumaczy nam, że życie bez miłości jest puste; że trzeba kochać i być kochanym, bo to jedyne, co sprawia, że jesteśmy szczęśliwi. Nie liczą się pieniądze, ale szczere uczucie, jakim możemy obdarzyć nasz piękny świat. I ma w tym bardzo dużo racji!

 

Plac Garibaldiego ewidentnie odżywa po zmierzchu, kiedy zapełnia się ludźmi i kiedy to zapalają się wszystkie światła. Warto odwiedzić to miejsce, by spędzić tu kilka romantycznych chwil.

Na koniec udajemy się jeszcze do centrum miasta, zobaczyć wieżowce. Ta cześć miasta ewidentnie należy do najbardziej nowoczesnych, a zwiedzanie Mexico City bez tego miejsca byłoby niekompletne.

Potem jeszcze szybkie jedzenie, powrót do hostelu po bagaże i w drogę na autobus. Po drodze na autobus mijamy restaurację McDonadd's ze stojącym przy drzwiach, uzbrojonym w karabin ochroniarzem, a chwilę potem mijamy uzbrojonego chłopaka, w wieku może dwunastu lat. Widać, że późnym wieczorem miasto staje się dużo bardziej niebezpieczne niż za dnia i dlatego warto unikać wypadów w miejsca, które nie są chronione przez policję.

Dzień 5: Amerykański sen

Do Puerto Vallarta dojeżdżamy wypasionym autobusem z wygodnymi siedzeniami, podnóżkami, telewizją, toaletą i klimą, która raz chłodziła wnętrze autobusu do niecałych dwudziestu stopni, a innym razem temperatura potrafiła podskoczyć do trzydziestu. Jechaliśmy około dwunastu godzin i dopiero nad ranem mogliśmy podziwiać mijane przez nas górzyste tereny i drewniane wioski, podobne do tych z dżungli Amazonii. Im bliżej Puerto Vallerty, tym więcej luksusowych hacjend i coraz bardziej ekskluzywnych hoteli.

Dojeżdżamy na miejsce i za 7.50 peso udaje nam się złapać lokalny autobus do centrum handlowego Mega, koło którego mieści się nasz hotel. Po kilkunastu minutach poszukiwania udaje nam się zakwaterować do naszego hotelu z basenem, leżakami i masażami. Amigo przy recepcji proponuje nam wycieczkę na słynne wyspy Islas Marietas za ponad 950 peso od osoby, w ramach której mielibyśmy popłynąć statkiem na wyspę, tam nurkować, potem popłynąć wpław przez jaskinię na ukrytą plażę, otoczoną wiszącą skałą, a potem jeść i drinkować na statku do woli. Decydujemy się zrobić wywiad cenowy u konkurencji... W centrum Mega od razu trafiamy na naganiacza, który oferuje nam tę samą wycieczkę już za 800 peso i drugą, o nazwie Eden Canopy Tour za 400. Eden to miejsce w dżungli za miastem, gdzie kręcono sceny do filmu „Predator”. Tam mielibyśmy zjeżdżać na linach między i nad drzewami w lesie deszczowym, kąpać się w wodospadzie i wybrać w głąb dżungli. Ostatecznie kupujemy obie wycieczki nieco taniej u dziadka na plaży o ksywce El Benito, który jest oficjalnym sprzedawcą wycieczek i przewodnikiem po okolicy. A więc jutro czeka nas wyprawa na Islas Marietas, a pojutrze dżungla i przejażdżka na linie nad dżunglą.

Miasteczko Puerto Vallarta, co od samego początku rzuca się w oczy, jest kurortem dla Amerykanów, którzy masowo przyjeżdżają tu na wczasy. Cały czas słychać na ulicach amerykansky akcent i po ubiorze oraz zachowaniu od razu wiadomo, że są to Amerykanie. W latach 60-tych nakręcono tutaj słynny hollywoodzki film "Noc Iguany" i od tamtego czasu miejsce to zaczęło zyskiwać na popularności wśród Amerykanów, zwłaszcza, że domy kupiło tu nawet kilku hollywoodzkich aktorów, w tym odtwórca jednej z ról w tym filmie - Richard Burton, a także Elizabeth Taylor.

Miasto usytuowane jest wzdłuż wybrzeża. Na piaszczysto-kamienistych plażach znajdują się leżaki, bary i restauracje, a nawet stoją lóżka, osłonięte przed słońcem parasolami, na których wylegują się ludzie. Wzdłuż plaży rozciąga się deptak z licznymi sieciówkani typu McDonald's, Burger King, Starbucks oraz pubami i restauracjami, serwującymi zarówno kuchnię meksykańska, jak i amerykańską.

Wieczór spędzamy na długim spacerze od centrum miasta aż po oddaloną może jakieś cztery kilometry przystań. Potem relaksujemy się na leżaczkach przy basenie w naszym hotelu.

Dzien 6: Rejs na Islas Marietas

El Benito punktualnie o 7. rano zjawia się w naszym hotelu. Wsiadamy w autobus do Mariny Vallarta, gdzie doszliśmy wczoraj w nocy i skąd dzisiaj mamy wypłynąć na wyspy. Na miejscu okazuje się, że trzeba dodatkowo zapłacić opłatę portową w wysokości kolejnych 25 peso oraz kolejną opłatę - za wstęp do rezerwatu przyrody - 30 peso.

Następnie dostajemy kawę i ciasteczko na koszt firmy, która - mamy wrażenie - złupiła nas za tą wycieczkę jak amerykańskich turystów. Teraz musimy poczekać do dziewiątej, żeby móc zaokrętować się na statek.

Na placyku w porcie roi się oczywiście od naganiaczy, przewodników i opiekunów grup. Jest też i grupa piratów, lew morski oraz papuga Ara, siedząca spokojnie na ramieniu swojego właściciela. Wszyscy bardzo chętnie pozują do zdjęć z turystami.

W porcie właśnie stoi ogromny statek wycieczkowy - Klejnot Norwegii, którego olbrzymia konstrukcja robi niesamowite wrażenie. Ciekawe ile kosztuje rejs takim cudem?

W końcu zostajemy wpuszczeni na pokład i po kilkunastu minutach wyruszamy w rejs. Na początek dostajemy śniadanie i napoje, by zaraz po posiłku dostać… papierowe torebki na… zwrot tego, co właśnie zjedliśmy. Płyniemy akurat wprost na fale i zaczyna nami mocno kołysać w górę i w dół, więc nic dziwnego, że spora część pasażerów dostaje wylewu zupy do zlewu.

 

Po ponad dwóch godzinach dopływamy do wyspy z ukrytą plażą, na którą można dostać się tylko wpław, przepływając przez niewielką jaskinię. Musimy jednak przepłynąć ponad sto metrów, by znaleźć się na plaży, otoczonej dookoła skalą.

Znając już ten widok z Internetu oraz z katalogów i nie chcąc przepuścić okazji na malownicze zdjęcia, decyduję się zaryzykować i zabrać ze sobą aparat. By móc to zrobić, wcześniej zaopatrzyłem się w dwa grube worki na śmieci, zabrałem ze sobą dodatkowo reklamówkę i dwa pokrowce przeciwdeszczowe na plecaki, a sam aparat na osobnej kamizelce transportowałem przed sobą. Aparat zapakowany był niczym rosyjskie matrioszki, ale mimo to stres, związany z położeniem go na wodzie był niesamowity, a ja broniłem go bardziej niż siebie samego przed utonięciem, przez co zapewne wyglądałem niczym topielec, przebierający rękami i nogami w panice, by nie zamoczyć sprzętu. Na szczęście wszystko się udało, ale więcej bym tego nie powtórzył.

Sama plaża jest bardzo mała, a ilość upchanych tu ludzi można spokojnie liczyć w setkach, przez co ścisk jest niemalże jak w pekińskim metrze. Otoczona z każdej strony skałami, gdyby nie te tłumy ludzi, wyglądałaby dziewiczo. Pomimo ogromnej rzeszy turystów, plaża jest i tak wyjątkowo malownicza i będąc w okolicach, warto tu zawitać na tę niecałą godzinę czasu, jaką może przebywać tu każda z grup, po czym trzeba wrócić na statek.

Powrót wpław był już trochę mniej stresujący, bo udało mi się tym razem lepiej ułożyć i zabezpieczyć aparat, żeby miał jeszcze mniej kontaktu z wodą. Na szczęście aparat przeżył obie próby i pomimo ostrego słońca, udało się zrobić kilka ciekawych zdjęć.

Kolejna atrakcja rejsu to snorkeling, czyli nurkowanie z maską i rurką, by podziwiać rafy i pływające w wodzie ryby. Rurka trochę przeciekała, dzięki czemu była okazja spróbować smaku Pacyfiku, ale lazurowy kolor krystalicznie czystej wody, widok kilku raf koralowych oraz całych ławic kolorowych ryb, pływających tuż na wyciągnięcie ręki ode mnie, zrekompensował mi słony smak oceanu.

Na pozostałe parę godzin zaplanowano obiad, darmowe drinki, muzykę i konkursy, czyli wczasy „all inclusive”. Atrakcją wieczoru były zawody w piciu piwa z dopingiem publiczności oraz dyskoteka.

Dzień 7: W dżungli na planie filmu „Predator”

 

Mało kto nie pamięta pierwszej części filmu „Predator”, którego akcja rozgrywała się w głębokiej dżungli. Mało kto natomiast wie, że sceny do filmu były kręcone właśnie w meksykańskiej dżungli, koło Puerto Vallarta. Obecnie jest tu park linowy, przy wejściu do którego, gości witają chrumkające Predatory. Poza możliwością przejażdżki na linach nad dżunglą, można wykąpać się w wodospadzie w dżungli, a potem posilić w niestety nie najtańszej restauracji. Wycieczka do parku z miasta kosztuje około 400 peso, czyli niecałe 100 zł (cena do negocjacji) i obejmuje czterogodzinny pobyt, w tym przejażdżkę na linie między drzewami oraz nad lasem deszczowym, na ośmiu odcinkach. Dodatkowo trzeba się liczyć z ewentualnym kosztem zakupu zdjęć, ponieważ na linach posiadanie aparatu jest zabronione, więc jeśli ktoś chciałby mieć pamiątkę z takiej przejażdżki, może zakupić zdjęcia lub filmy ze sobą w roli głównej, które uczestnikom robią pracownicy parku. Cenę można negocjować, a nam za komplet zdjęć i filmów udaje się utargować cenę 600 peso, czyli połowę pierwotnej ceny. Trzeba też się liczyć z dość nachalną obsługą, oczekującą na każdym kroku napiwków i nie wstydzącą się o nie wprost upominać. Mimo to lot nad dżunglą i możliwość przebywania na planie „Predatora” są bardzo ciekawym przeżyciem, zwłaszcza dla wielbicieli tego filmu oraz przyrody i odrobiny adrenaliny.

W drodze powrotnej nasz autobus zatrzymuje się (zapewnie nie przypadkowo) przy destylarni Tequilli o nazwie “Mister Tequilla”, gdzie możemy wziąć udział w darmowym (poza oczekiwanym sowitym napiwkiem i zakupem) pokazie destylacji tego trunku oraz popróbować kilku z nich.

Po południu wracamy do miasta i w jednej z lokalnych knajpek próbujemy meksykańskie Quesadille, czyli placuszki z farszem w środku. Może to być fasolka, kurczak, wieprzowina lub wołowina z dodatkami. Do tego dostajemy zielony i brązowy sos. Pierwszy jest łagodny, a kropelka drugiego potrafi przepalić cały przełyk!

Później wracamy do naszego hotelu, by zdecydować, gdzie jedziemy dalej, bo bilety autobusowe i lotnicze w Meksyku są bardzo drogie, a bilet do Acapulco, gdzie chcielibyśmy jechać, kosztuje 1700 peso, czyli jakieś 400 złotych za dwanaście godzin jazdy. Poza tym wszyscy zdecydowanie odradzają nam Acapulco, które podobno jest przereklamowane i niebotycznie drogie.

Decydujemy się więc kupić bilety na nocny autobus do miasta Morelia w stanie Michoacan, gdzie znajduje się ogromny rezerwat motyli Monarcha, które przylatują tu podobno aż z Kanady. Ponoć dopiero trzecie pokolenie tych motyli dociera na miejsce, a pozostałe umierają w trakcie migracji. Z przewodników można dowiedzieć się, że oblepione przez nie gałęzie drzew potrafią nawet złamać się pod ich ciężarem.

Bilet autobusowy nie jest tani, bo wyniósł nas 1000 peso (ok. 250 zł) za dwanaście godzin jazdy, ale takie są ceny przejazdów autobusami w Meksyku. Na dłuższych trasach kursują tylko autokary z miejscami w pierwszej klasie, a drugą klasę można spotkać jedynie na krótkich odcinkach. Duża część dróg w Meksyku jest płatna i wynajmując samochód tak samo trzeba liczyć się z dość sporym dodatkowym kosztem.

Zostaje nam jeszcze kilka godzin w Puero Vallarta, więc wybieramy się na spacer po centrum historycznym miasta, gdzie m.in. mieści się ogromny malowniczy kościół. Później idziemy do nowego centrum, gdzie znajduje się pięknie oświetlony deptak wzdłuż plaży, a przy nim masa sklepów, pubów, restauracji i dyskotek.

Miasto opuszczamy nocnym autobusem, który dziś posłuży nam za noclegownię.

Dzień 8: W drodze na motyle. Przystanek Morelia

Jazda autobusem-chłodnią zajmuje nam całą noc i ze względu na mróz w autobusie, ciężko nam zasnąć. Autobus wprawdzie jest wysokiej klasy i trudno o takie w Polsce, ale trafiliśmy, czego prawdopodobieństwo w Meksyku wynosi 90%, na kierowcę, który nie dość, że próbował nas zamrozić, to jeszcze wchodził w zakręty z takim impetem, że rzucało nami, niczym workami z ziemniakami. Tak więc spanie mieliśmy na raty.

Do Morelii dojeżdżamy około ósmej rano. Wita nas nowoczesny dworzec autobusowy, z którego dojazd busikiem Roja 1 (Czerwony z numerem 1) do centrum miasta, gdzie znajduje się nasz hotel, zajmuje nam jakieś dwadzieścia minut i kosztuje 7 peso (taksówka dla porównania kosztuje 55 peso).

Widok z marszrutki przypomina już raczej Indie niż to, co zobaczyliśmy w Mexico City czy w pełnym przepychu Puerto Vallarta. Chaos na ulicach i stare, obdrapane domy, niektóre poprzykrywane starymi plandekami, bo zapewne nie mają dachów, ludzie handlujący na ulicach czym popadnie i zdezolowane syrenki – takimi widokami wita nas miasto Morelia – stolica stanu Michoacan.

 

Udaje nam się wcześnie rano zameldować do hotelu, gdzie dowiadujemy się, że do rezerwatu motyli trzeba wykupić wycieczkę za 600 peso, a jazda do El Rosario zajmie trzy i pół godziny w jedną stronę, dojście lub dojazd konno do głównej atrakcji parku zajmie nam około pól godziny, po czym zostanie nam 45 minut na podziwianie motyli i trzeba będzie jechać z powrotem przez kolejne trzy i pól godziny. Dlatego wracamy się na dworzec autobusowy, by dowiedzieć się, jak samemu trafić do rezerwatu i czy stamtąd możemy dojechać do Mexico City, a najlepiej bezpośrednio do Oaxaca.

Na dworcu miła pani informuje nas, że jeśli wstaniemy bardzo wcześnie rano, to rzeczywiście możemy tak zrobić. Musimy jednak najpierw pojechać do Zitacuaro, a autobus tam jedzie trzy godziny i kosztuje 138 peso. Z Zitacuaro musimy przesiąść się na autobus do Angangueuo, a dojazd za 50 peso na miejsce zajmie nam niecałe dwie, tak więc na dojazd na miejsce trzeba przeznaczyć około pięć godzin. Plusem tej opcji, w porównaniu z wycieczką jest to, że nie musimy wracać się znów do Morelii, bo w Zitacuaro są już bezpośrednie połączenia autobusowe z Mexico City.

Wszyscy, zarówno meksykanie, jak i turyści, bardzo namawiają nas, abyśmy nie rezygnowali z tego punktu naszej wycieczki, więc jutro czeka nas pobudka o piątej rano i spanie w autobusach.

Wracamy się do miasta. Nasz hotel mieści się bardzo blisko głównego placu miejskiego – Plaza de Armas. Im bliżej starego miasta, tym bardziej zaciera się nasze wrażenie, ze jesteśmy w Indiach. Pojawia się coraz więcej interesującej zabudowy kolonialnej. Są tu też przepiękne kościoły, muzea, pałac, ratusz i rynek miejski, gdzie ciągle odbywają się jakieś przedstawienia. Trafiamy akurat na paradę w latynoskich rytmach, nieco przypominającą Paradę Św. Patryka w Irlandii. Jest nawet kolorowa Bogini, czerwony diabeł i czarna śmierć.

 

Zdecydowanie miło spędzić tutaj chociaż jeden dzień, by poczuć gorący, latynoski i nieco leniwy klimat Meksyku.

Dzień 9: Wśród milionów motyli

Zamiast o piątej rano budzimy się przed siódmą. Jest jeszcze chłodno, więc ciepło ubrani, jak to mają w zwyczaju meksykanie, nieraz noszący kurtki i futra przy ponad trzydziestostopniowych upałach, żegnamy się z naszym hotelem w Morelii i idziemy na przystanek busików, nazywanych tutaj „camiones”. Busik Roja 1 (Czerwony 1) zgarnia nas od razu z przystanku.

Po ósmej rano jesteśmy już na dworcu i w okienku przewoźnika „Autovias” kupujemy nasz bilet do Zitacuaro za 144 peso w jedną stronę (ok. 35 zł). Autobus odjeżdża za pięć minut, więc lecimy biegiem na nasze stanowisko. Jazda trwa nieco ponad trzy godziny, a po drodze mijamy wioski i rancza, wyglądające niczym z westernu. Kowboje w sombrerach jeżdżą konno po ulicach, mieszając się z syrenkami i autami z lat osiemdziesiątych, zupełnie jakbyśmy cofnęli się w czasie, który biegnie tu swoim własnym, powolnym rytmem.

W Zitacuaro za 19 peso musimy przesiąść się na „camione” do wioski Ocampo i jedziemy kolejne pół godziny. To jeszcze nie koniec drogi, bo w Ocampo musimy przesiąść się na jeszcze jednego busika - do El Rosario. Półgodzinna jazda pod dość stromą górkę trwa następne pół godziny i kosztuje nas utargowane 25 peso.

Jeśli ktoś spodziewa się, że to tak bardzo okrzyczane miejsce będzie miało swoją recepcję i ekskluzywne restauracje, to nic bardziej mylnego. Z boku parkingu na ścianie widnieje wymalowany odręcznie czerwoną farbą napis ENTRADA, czyli wejście.

Aby dojść do kas trzeba przejść przez masę straganów z krzyczącymi sprzedawcami i drewnianych budo-restauracji. W jednej z nich zatrzymujemy się na smażoną rybę z ryżem, fasolką i surówką.

 

 

Wieś wygląda całkiem inaczej niż miasto i nie znajdziemy tu miejskich luksusów, ale za to na zakąskę dostajemy parę wydmuszek do pociągnięcia prosto ze skorupek. Siedząc możemy popatrzeć na zaplecze, gdzie naczynia są opłukiwane pod zimną wodą, a w miskach i wiadrach coś fermentuje. Uśmiechnięte od ucha do ucha sprzedawczynie w umorusanych fartuchach biegają wokół nas, chętnie pozując do zdjęć i starając się, żebyśmy byli zadowoleni z jedzenia i z obsługi. Chętnie pozwalają nam też zostawić bagaże do powrotu z rezerwatu, bo na żadną przechowalnię nie mamy tutaj co liczyć. Z lekką dozą podejrzliwości decydujemy się zaryzykować i zostawić tutaj bagaże, których nikt nawet nie dotknął aż do naszego powrotu.

 

Nasze „camino” wiedzie dość ostro pod górę do kas, gdzie trzeba kupić bilety za 45 peso. Jak tylko dostajemy bilety, dwie panie od razu nam je zabierają i wpuszczają nas przez bramki.

Kilka metrów dalej stoją „muchachos” w sombrerach i oporządzają konie, by można było na nich wejść do góry. Koszt takiej przyjemności to 100 peso, ale warto skorzystać z tej atrakcji. Do punktu widokowego na motyle wiedzie stroma ścieżka, którą trzeba iść z 45 minut, cały czas pod górkę, dlatego decydujemy się wjechać tam konno.

Końcówkę trasy w las trzeba już pokonać pieszo, ale jest to może z dwieście metrów. Wokół nas zaczyna roić się od pomarańczowych motyli, które są dosłownie wszędzie - na gałęziach drzew, na krzakach, na ziemi, a nawet siadają na nas. Są ich miliony! Całe chmary latają między drzewami, obsiadając stadnie gałęzie i krzaki, które się pod nimi aż uginają i zmieniają swój kolor na pomarańczowy! Co rusz uderzają i w nas, siadają nam na głowach, na rękach, na nogach i wszędzie, gdzie się da, a że nie są one małe i część z nich jest wielkości połowy dłoni, to takie pacnięcia, choć nie są bolesne, są ewidentnie odczuwalne.

 

Na koniec czeka nas jeszcze motylkowa łączka, gdzie motyle siedzą sobie na trawie jeden przy drugim, chętnie pozując i nie robiąc sobie nic z tłumnie obserwujących je gapiów. Tego widoku pomarańczowej polany długo nie da się zapomnieć! Pomimo sporej odległości i z Morelii i z Mexico City, warto poświecić jeden dzień i zobaczyć ten niesamowity widok!

Nacieszywszy oczy schodzimy w dół, a zejście do naszej restauracji po bagaże zajmuje nam jakieś dwadzieścia minut dość szybkim krokiem. Młoda kuchareczka zaprasza nas, byśmy do niej wrócili i mówi, ze będzie tu przez całe życie i będzie na nas czekać.

Wsiadamy do busika, którym za 50 peso jedziemy już bezpośrednio do Zitacuaro, gdzie poznajemy Roberto z żoną i dwuletnią córką. Podczas tej godzinnej podroży Roberto opowiada nam historię swojego życia, jak pracował przez prawie osiem lat w Stanach, ale ze względów zdrowotnych i z tęsknoty za domem wrócił. Teraz zarabia grosze, ale jest bardziej szczęśliwy niż był w Stanach, bo ma przy sobie rodzinę. Mieszka z żoną, córką i teściami, a na pytanie, czy ma dobrą teściową, uśmiecha się wymownie i puszcza nam oczko, co od razu zauważa jego żona i wszyscy wybuchają śmiechem. Na koniec próbuje nas poczęstować meksykańskim samogonem o nazwie Mezcal, wyglądającym, jakby był pędzony na fasoli i benzynie ;)

Z Zitacuaro szybko wydostajemy się autobusem do Mexico City. Po trzech godzinach jazdy za 220 peso jesteśmy na dworcu Observatorio, skąd musimy dostać się metrem kilkanaście przystanków na dworzec główny El Tapo. Stąd o 23:40 łapiemy autobus linii ADO do Oaxaca za 560 peso (ok. 130 zł), gdzie będziemy po szóstej rano. Mamy już tam zarezerwowany nocleg i zamierzamy zostać w tym meksykańskim Krakowie przez następne dwa dni, zanim udamy się do San Cristobal de las Casas.

Dzień 10: Meksykański Kraków, czyli Oaxaca

Do Oaxaca zajeżdżamy naszym autobusem-chłodnią przed siódma rano. Podczas drogi, pomimo założenia długich spodni i bluzy, niemalże nabawiliśmy się hipotermii. Być może dlatego meksykanie czasem zapobiegawczo ubierają się w ciepłe kurtki i buty. Ze spania nici, ale na szczęście, gdy docieramy busem „collectivo” do naszego hotelu około ósmej rano, recepcjonista - być może widząc jak wyglądamy, zakwaterowuje nas wcześniej niż zaczyna się doba hotelowa. Do tej pory zresztą nie mieliśmy problemów z zameldowaniem się wcześniej w żadnym z hoteli.

Po paru godzinach, przeznaczonych na odespanie ostatniej nocy, wyruszamy na miasto. Do placu Konstytucji, zwanego też Placem Zocalo, wiedzie masa wąskich uliczek z kolorową, kolonialną zabudową, obstawionych przez liczne stragany, sklepy z ubraniami i butami oraz hotelami rożnej klasy.

Na śniadanio-obiad załapuję się w jednej z lokalnych knajpek na Pozole con Pollo, czyli zupę, z wyglądu przypominającą pomidorową z kurczakiem, choć smakiem już niekoniecznie. Do zupy dostaję na zagryzkę kilka placków taco z łagodnym, zielonym sosem do polania oraz zestaw warzywny, czyli kapustę, rzodkiewkę, cebulę i... limonkę. Mekkańczycy lubią mieszać smaki, więc coraz mniej taki zestaw nas dziwi.

Po jedzeniu idziemy na plac Zocalo, gdzie stoi masa blaszanych straganów, przypominających polskie "szczęki" z lat 90-tych. W tle przygrywają oczywiście El Marriachi.

Najciekawsze zabytki w Oaxaca skupione się przy tym placu. Zaraz obok placu jest Katedra i Pałac Federalny, nieco dalej na zachód mieści się Bazylika, a na północ Teatr Macedonia, Świątynia Świętego Dominika, były zakon Santa Catalina, galerie sztuki oraz muzea.

 

Miasto, a zwłaszcza centrum w okolicy głównego placu oraz Świątyni Św. Dominika, za dnia wygląda bardzo malowniczo. Liczne kawiarenki na placach, w tle przygrywający El Marriachi i przebijające się przez drzewa pomarańczowe promienie słońca tworzą tu wyjątkowo romantyczną aurę. Widok przytulających się czule par przy Świątyni i na parapetach jej okien nikogo tu nie dziwi.

 

W nocy miasto sprawia wrażenie mało bezpiecznego, a plac Zocalo i zabytki wokół niego są dość słabo wyeksponowane, dlatego najlepsze wrażenie wywarło na nas za dnia.

Zdecydowanie warto odwiedzić to miasto na 1-2 dni będąc tu w okolicy.

Dzień 11: Skamieniały wodospad

Dziś zamierzamy wybrać się na polecany przez wszystkich w Oaxaca oraz przez wszelkiej maści przewodniki kamienny wodospad Hierve el Agua.

Tanie, całodniowe wycieczki za 200 peso (ok. 50 zł) można wykupić u bardzo miłej i zawsze uśmiechniętej recepcjonistki w hotelu Riviera niedaleko targu Mercado Juarez, z którą bardzo miło się rozmawia.

Na Hierve el Agua można dostać się też samemu, jadąc busami collectivos z przesiadką w wiosce Tula, ale nie wyjdzie to dużo taniej, a w ramach całodniowej wycieczki mamy zapewnioną całą masę atrakcji, w tym oglądanie najstarszego drzewa w Meksyku, wizytę w fabryce dywanów, w destylarni Mezcalu i Tequilli, odwiedzenie najstarszego stanowiska archeologicznego cywilizacji Zapoteków w Meksyku, a na końcu skalnego wodospadu, gdzie można też wykąpać się na szczycie góry.

Decydujemy się na wycieczkę, a pół godziny później, po dziesiątej, podjeżdża już po nas bus.

Po niespełna półgodzinnej jeździe jesteśmy już w Tula u stóp ogromnego dębu, przy którym dąb Bartek to malutki pra pra wnuk. Drzewo to ma bowiem ponad 2000 lat. Obok drzewa postawiono mały, urokliwy kościółek. Podejście do drzewa i wejście do kościółka kosztuje 10 peso.

Obok znajduje się równie urokliwy placyk z ławeczkami i zielenią, godny polecenia dla zakochanych.

Jedziemy dalej oglądać dywany, rzekomo ręcznie przędzone na miejscu, co w niektórych przypadkach zajmuje nawet do pięćdziesięciu dni. Cena godna wręcz latającego dywanu, średnio około 10 tysięcy peso (2500 zł)! Podczas darmowej prezentacji mamy okazję zaznajomić się z procesem wytwarzania naturalnych barwników oraz przędzenia konkretnego dywanu.

Kolejnym przystankiem jest destylarnia Mezcalu i Tequilli. W ramach kolejnej darmowej prezentacji można popróbować różnych wysokooktanowych trunków i likierów oraz w przystępnych cenach się w nie zaopatrzyć. Jest tu sporo do popróbowania i równie dobrze można by było już tutaj zakończyć naszą wycieczkę, zasypiając gdzieś w objęciu z... kaktusem, których nie brakuje na podwórzu destylarni.

Następny przystanek to Mitla. Znajdują się tu najstarsze zachowane pozostałości miasta Zapoteków. Z głównego budynku kapłani mogli spoglądać z góry na całe miasto. Warto przyjrzeć się kunsztowi architektonicznemu i wyrytym na ścianach wzorom. Budynki zostały skonstruowane niczym klocki Lego, dzięki czemu są odporne na trzęsienia ziemi.

Wstęp tutaj kosztuje 50 peso. To często traktowane po macoszemu przez turystów miejsce zdecydowanie warto uwzględnić w planach swojej podróży.

Teraz trzeba się najeść... Zatrzymujemy się w restauracji-bufecie. Nie jest tu może tanio, bo bufet kosztuje 130 peso, ale można jeść ile się zmieści i popróbować różnych meksykańskich specjałów, takich jak mole, czyli np. mięso w czekoladzie z chili, grillowanej kiełbasy chorizo, empanady (czyli pierogów) z białym serem i wielu innych, tradycyjnych dań.

Najedzeni do syta jedziemy kolejną godzinę pięknymi przełęczami górskimi z widokiem na doliny. Dalsze widoki zasłaniają nam już... góry.

W końcu docieramy do Hierve el Agua. Wstęp tutaj kosztuje 50 peso, a w cenie biletu do parku mamy kilka basenów, w tym jeden, wyjątkowo widowiskowy, bo kończący się nad samą przepaścią. Tuż obok tego basenu możemy usiąść i podziwiać z jednej strony ten właśnie zielony basen, wpadający w otchłań, a z drugiej skamieniały wodospad Hierve el Agua. Ten widok, niczym skrawek raju, to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie dotychczas mieliśmy okazję zobaczyć w całym Meksyku!

Powrót zajmuje nam ponad półtorej godziny i gdy dojeżdżamy do Oaxaca robi się już ciemno, więc udajemy się do hotelu po plecaki i pieszo na dworzec, który znajduje się niedaleko.

Tutaj znajdujemy bilet na nocny autobus za 320 peso liniami Fypsa do miejscowości Tuxtla, gdzie będziemy musieli przesiąść się na busa do San Cristobal. Jazda kolejnym autobusem-chłodnią, zapewniającym idealne warunki do transportu zamrożonego mięsa, z otwierającymi się samoczynnie oknami, dającymi rześki powiew, niczym na dworcu w Kieleckiem, z wiatrem we włosach zajmuje nam jedenaście godzin.

Dzień 12: Krwawa ofiara

Po kiepskiej nocy trochę czasu zajmuje nam zebranie się do wyjścia na miasto, gdzie pierwsze co udajemy się na posiłek i rozeznanie terenu.

W informacji turystycznej dowiadujemy się, że poza miastem warto zwiedzić indiańskie miasteczko Chamula, a w szerszym promieniu Kanion El Sumidero i wodospad El Chiflon. To w zasadzie tyle jeśli chodzi o najbliższa okolicę. Są jeszcze piramidy i wodospady Agua Azul, ale oba te miejsca są już bliżej Palenque, gdzie i tak zamierzamy nocować za parę dni, więc nie ma sensu wykupywać wycieczki tutaj.

Pierwsze co rzuca się w oczy w San Cristobal to bardzo zadbane i odnowione budynki oraz, zwłaszcza w okolicy Placu Zocalo, bardzo czyste ulice i specjalnie przygotowane deptaki. Bardzo interesująca jest lekka, kolonialna zabudowa w różnych, najczęściej żółtych, białych, pastelowych, czerwonych, zielonych i niebieskich kolorach.

Równie mocno rzuca się w oczy niechęć lokalnych Indian do pozowania do zdjęć. Na widok aparatu od razu zasłaniają lub odwracają się do nas tyłem, a niektórzy wręcz uciekają. Wielu z nich nie kryje wręcz oburzenia, więc jeśli ktoś zamierza robić ludziom zdjęcia, to tylko ukradkiem z dużej odległości, a najlepiej wcześniej poprosić o zgodę, której prawdopodobnie nie uzyska.

Mijamy Katedrę i idziemy na stację, skąd odjeżdżają collectivos do Chamula. Sama "stacja" mieści się w bramie między budynkami, a w podwórzu stoi zaledwie kilka busikow. Jest też „poczekalnia” pod chmurką, składająca się z kilku stolików i krzesełek oraz z ołtarzyka na cześć Matki Boskiej.

Dojazd do Chamula kosztuje 15 peso i trwa około pól godziny krętą drogą, pod warunkiem, że zbiorą się minimum cztery osoby.

Wysiadamy na dużym placu, gdzie wystawionych jest masa stoisk z kolorowymi owocami, warzywami, rękodziełem i pamiątkami. Piękno tych kolorów potęguje efekt powoli zachodzącego słońca, którego promienie delikatnie otulają wystawione na straganach soczysto-czerwone pomidory, wyjątkowo żółte cytryny oraz idealnie pomarańczowe pomarańcze i mandarynki.

Na końcu placu stoi niewinnie wyglądający biały kościołek San Juan z brązowymi wrotami i zdobionymi, zielonymi framugami. Przy wejściu kilku obwiesiów żąda opłaty 20 peso za wejście i informuje o całkowitym zakazie używania wewnątrz świątyni aparatu fotograficznego. Podobno za złamanie tego zakazu grozi nawet wyrzucenie z miasta! Nie jesteśmy pewni, czy nie są to naciągacze, bo nie maja żadnego identyfikatora, ale nie chcemy wszczynać awantur i godzimy się na opłatę ze wstęp, choć sytuacja ta wygląda dość podejrzanie.

 

Co pierwsze rzuca się w oczy to masa rożnego koloru, rozmiaru i grubości palących się świec, stojących na białej, kafelkowej podłodze, przykrytej zielonym dywanem z igliwia, a po bokach w drewnianych gablotach za szkłem stoją figury świętych. Niektórzy z nich maja lustra, by odbijać zło. Do świętych, w indiańskim dialekcie, gorliwie modlą się na podłodze grupki dorosłych wraz z dziećmi, ofiarując pożywienie i napoje, które miedzy modlitwami popijają. Bardzo często składanym w ofierze napojem jest Coca-Cola, uważana tu za święty napój oraz Posh, czyli bardzo mocny trunek na bazie trzciny cukrowej.

Podobno, jeśli któryś ze świętych nie spełni życzeń wiernych, jest eksmitowany, choć nie udało nam się tego oficjalnie potwierdzić.

Co najbardziej nas zszokowało, to widok zarzynanej na naszych oczach kury. Podobno ten radykalny rytuał ma służyć uzdrowieniu osoby, która ją składa lub kogoś jej bliskiego.

Można tu czasem trafić na szamańskich uzdrowicieli, którzy ponoć leczą z różnych fizycznych i psychicznych dolegliwości. Nam jednak nie udało się ich spotkać, ale i tak wizyta w tym kościele pozostawiła w nas mieszane uczucia.

Dzień 13: Kanion del Sumidero

Ostatniej nocy trochę przemarzliśmy, bo temperatura w nocy spadła do około sześciu stopni, a w naszym hotelu nie ma ogrzewania. Amplituda temperatur jest tu ogromna, bo w ciągu dnia jest do 25 stopni, a w nocy ochładza się do około 6-ciu. Warto jest więc zabrać ze sobą ciepłe ubrania.

Tuż po dziewiątej rano podjeżdża po nas zarezerwowany wczoraj bus i zabiera nas na oddalony o 50 kilometrów od San Cristobal Kanion del Sumidero. Wycieczka kosztuje 300 peso, a w cenę wliczony jest wstęp na kanion oraz rejs łodzią. Koszty wycieczek w całym mieście są jednakowe, nie podlegają negocjacjom, a wycieczki można zarezerwować niemalże w każdym hotelu i w każdej agencji turystycznej.

Po trochę ponad godzinie jesteśmy już na przystani, gdzie wsiadamy na motorówkę i ruszamy. Pierwsze co, mamy okazję podpłynąć do kilku wylegujących się w słońcu krokodyli i niemalże ich dotknąć.

Płynąc dalej możemy podziwiać tysiące ptaków, latających tuż nad wodą i okupujących niewielką, skalisto-piaszczystą plażę.

Gdy zbliżamy się do kanionu, po obu stronach zaczynają wyrastać przed nami ogromne skały, skąpane w wodzie. Niektóre z nich mają do 1200 metrów wysokości, a my płyniemy przesmykiem między nimi, mając wrażenie, że zaraz spadną nam na głowę jakieś kamienie z góry.

Na gałęziach drzew i w krzakach, porastających kanion, nie robiąc sobie nic z naszej obecności, figlują całe rodziny goryli.

Niedługo później dopływamy do groty, w której mieści się kapliczka Matki Boskiej z Gwadelupy i w której okazjonalnie odbywają się nabożeństwa.

Ostatnim punktem naszej wycieczki po kanionie jest tama o wysokości ponad stu metrów i elektrownia wodna, zasilająca Gwatemale. Dalej już popłynąć się nie da, bo droga jest zagrodzona, ale za to czeka nas... sklepik na łodzi, gdzie można kupić przekąski, zimne napoje i piwo. Handel w Meksyku kwitnie jak widać wszędzie.

Wrażenia z wycieczki niezapomniane, a widoki istnie rajskie!

W drodze powrotnej zatrzymujemy się na godzinę w kolonialnym miasteczku Chiapas de Corzo. Jest tu parę ciekawych budynków, wąskich, urokliwych uliczek do zwiedzenia, a także charakterystyczna fontanna La Pila, znajdująca się na głównym placu.

 

W zasadzie jest to już ostatni punkt naszej podroży i wracamy do San Cristobal, gdzie spędzamy resztę dnia na spacerach po głównym rynku i po wąskich uliczkach, z których warto wyróżnić Calle Real de Guadalupe, pełną barów i restauracji, prowadzącą do kościołka z Gwadelupy na wzgórzu, z którego można podziwiać panoramę całego miasta. Warto się tu wybrać o zmierzchu.

Dzień 14: Palenque

Wstajemy wcześnie, bo o 8:20 mamy autobus do Palenque. Rozważaliśmy też opcję wykupienia wycieczki do Palenque, obejmującej Piramidy, wodospady Misol-Ha i Agua Azul za 450 peso, ale okazało się, że na dziś zaplanowano protesty ludności lokalnej i drogi będą zablokowane, a lokalne biura nie chcą brać odpowiedzialności za zapewnienie bezpieczeństwa turystom, więc doradzono nam, żebyśmy dojechali tam normalnym autobusem, bo nie wiadomo, jak długo będą trwać protesty i blokady dróg (ostatnie trwały tydzień).

Ze względu na blokady, zamiast jechać pięć godzin, jechaliśmy okrężną drogą przez prawie siedem, ciągle mijając kolejne patrole i posterunki policji. Na miejsce dotarliśmy dopiero przed szesnastą, a że pogoda wyjątkowo nie dopisała, nie było już sensu jechać na piramidy, co zamierzamy zrobić jutro z rana.

Zostajemy więc na resztę dnia w mieście. Nie jest ono już tak urokliwe jak San Cristobal i nie ma już tu tylu atrakcji do zobaczenia. W zasadzie z ciekawszych miejsc do zobaczenia jest Plac Zocalo, ratusz i kościół. Główną atrakcję tej okolicy, czyli piramidy w dżungli, będziemy mieli okazję zobaczyć jutro.

Na Placu Zocalo odbywa się festyn - są konkursy i loterie, gra jakiś zespół muzyczny, a dookoła zebrał się mały tłum ludzi, którzy również chętnie siedzą przy stolikach i zajadając słuchają występów. W zasadzie wieczór spędzamy podobnie jak i oni oraz planując najbliższe dni naszej wyprawy i rozważając, czy wybrać się do dżungli przy granicy z Gwatemalą.

Dzień 15: Piramidy w dżungli... Chyba poniemieckie...

Parę minut po ósmej wyruszamy do dżungli na piramidy Majów. Są one oddalone 7 km od miasta Palenque i bardzo prosto się na nie dostać. W zasadzie są tylko dwie opcje dojazdu na miejsce: pierwsza to wykupienie całodniowej wycieczki, obejmującej piramidy, wodospad Misol-Ha oraz wodospady Agua Azul za 150 peso, co nie wychodzi drogo, bo druga opcja, czyli taksówka collectivo na same piramidy kosztuje 20 peso w jedną stronę, a na wodospady Agua Azul około 40-tu, więc sumując koszty wychodzi bardzo podobnie.

Przy wjeździe na parking kasują nas od razu po 30 peso, by za chwilę przy wejściu do parku skasowali nas kolejne 60. Wymuskana i wygolona dżungla, mówiąca dookoła po niemiecku, trochę przypomina małe Niemcy oraz ich Ordung Musst Sein. Co chwilę słyszymy kolejne grupy turystów, głównie z tego właśnie kraju.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to komercja, ale podobnie jest na Machu Picchu i w innych, podobnych miejscach, co nie znaczy, że nie warto tu przyjechać, bo piramidy robią niesamowite wrażenie.

Przy samym wejściu do kompleksu, spośród drzew wyłania się największa z nich i chyba najbardziej efektowna - Świątynia Inskrypcji. Otrzymała ona taką nazwę, ponieważ w środku mieszczą się najobszerniejsze dotychczas znalezione hieroglify, opisujące życie i zwyczaje Majów za czasów panowania wielkiego władcy Pakala II.

Niemalże naprzeciwko niej znajduje się kompleks pałacowy, w skład którego wchodziły m.in. podziemne korytarze i akwedukt, a na wprost na górce stoi Świątynia Słońca i Świątynia Krzyża. Z wartych wymienienia punktów jest też boisko gry w rytualną grę, podobną do piłki nożnej, zwanej grą w Pelotę.

 

Idziemy dalej i tu dżungla staje się coraz gęstsza, a ruiny jakby chowały się w krzakach i między konarami drzew. Większość z nich wciąż nie eksplorowanych, skrywa wciąż swoje tajemnice i czeka, by opowiedzieć nam kiedyś swoja historie. Odkrytych i udostępnionych dla zwiedzających jest tylko niewielki procent tego, co nadal skrywa tu dżungla.

Idziemy kawałek w głąb dżungli, wśród drzew, lian i liści, a w tle zaczynają się odgłosy małp, skaczących po drzewach. Dalej, ze względu na bezpieczeństwo, można już iść tylko z przewodnikiem i tylko w określonych godzinach w trakcie dnia.

Wracamy do głównego placu i idziemy w kierunku boiska gry w pelotę, skąd już blisko do wyjścia.

Kompleks wywarł na nas bardzo duże wrażenie i zdecydowanie polecamy jego odwiedzenie, na co warto przeznaczyć kilka godzin.

Nasz kierowca się spóźnia, bo po drodze nazbierał całego busa ludzi, którzy pojadą dalej z nami na wodospady. Tutaj nikt nikogo nie zostawi! Nawet busy wycieczkowe co chwilę się zatrzymują i proponują podwózkę, więc wydostać się stad to nie problem.

Drugim punktem naszego dnia jest trzydziestometrowej wysokości i o szerokości dwudziestu metrów wodospad Misol-Ha, gdzie kręcono sceny do filmu Predator. Wstęp wiąże się z niewielką opłatą 30 peso na rzecz lokalnej społeczności. Przy wodospadzie można skorzystać z kąpieli, a pobliskie domki letniskowe służą jako kwatery dla spragnionych przyrody turystów.

Ostatnim punktem są wodospady Agua Azul, na które dojazd zajmuje nam godzinę. Wstęp kosztuje 40 peso, a opłata i tu idzie na rzecz lokalnej społeczności. Tą sieć przepięknych wodospadów i lazurową wodę można śmiało nazwać cudem natury i warto spędzić tu nawet kilka godzin, by nacieszyć oko i zrelaksować się na łonie przyrody. W niektórych miejscach można też się tu kąpać.

Lokalne, niedrogie restauracje oferują dobre jedzenie, a zwłaszcza świeżo złowioną rybę, którą jemy otoczeni wianuszkiem dzieci, próbujących sprzedać nam platany, chipsy platanowe i placki posypane cukrem.

Z przyklejonymi dziećmi czekamy na naszego kierowcę, który ani myśli zabrać nas o czasie, bo ostro tnie w karty i najwidoczniej próbuje się odkuć, przegrawszy chyba cały utarg z dzisiejszej wycieczki. To pewnie dlatego, pomimo braku miejsc, po drodze zabieramy jeszcze kolejnych niemieckich turystów, którzy zapodziali się o zmroku na drodze, biegnącej donikąd.

Wieczór spędzamy na lokalnym festynie przy stolikach, gdzie można odpocząć posilając się wśród gazet typu "Playboy" i "69", które bez skrępowania wystawione są na stoisku tuż obok nas.

Gdy wracamy do naszego hotelu, próbujemy zarezerwować przez Internet bilet do Campeche na stronie przewoźnika ADO, bo dowiedzieliśmy się, że jest promocja za pół ceny, czyli za 191 peso, na jutrzejszy dzień. Coś jednak nie działa, ale z pomocą przychodzi nam obsługa hotelu. Logując się na ich konto, udało się kupić promocyjny bilet. Okazuje się, że promocje te dostępny są tylko dla meksykanów i na ogół trzeba kupić bilet na dziesięć dni przed podrożą, ale dziś i nam udaje się skorzystać z promocji.

Dzień 16: Na Jukatanie

Podróż do Campeche, które w jeżyku Majów oznacza miasto węży i kleszczy, zajmuje nam pięć i pół godziny, a na miejscu jesteśmy po czternastej.

Jest gorąco i słonecznie, więc od razu ruszamy w miasto. Do centrum kursują busiki camiones za 7 peso, które podjeżdżają dosłownie co chwile.

Warto wybrać się do centrum historycznego i do przystani w okolicy pomnika Monumento Resurgimienta, gdzie stacjonuje statek piracki. W weekendy można się nim przepłynąć po zatoce.

To kolonialne miasto, położone nad Morzem Karaibskim, było wielokrotnie atakowane przez piratów, stąd też centrum otoczone jest murami obronnymi, a w samym mieście znajduje się kilka fortyfikacji. Miasto jednak przetrwało ataki piratów w swojej oryginalnej formie, a największym zniszczeniom uległo pod koniec XX wieku nadbrzeże, które trzeba było odbudować. Warto nadmienić, że kręcono tu niektóre sceny do filmu „Piraci z Karaibów”.

W centrum historycznym znajduje się katedra i ratusz, a na środku głównego placu odbywają się nieraz koncerty i pokazy filmowe. My trafiamy akurat na koncert muzyki poważnej. Siedząc sobie na ławeczkach i słuchając występu, podziwiamy pięknie podświetloną katedrę i pałac miejski.

Dzień 17: Meksyk jak u Quentina Tarantino

Rano dojeżdża do nas Marta i Damian, którzy wylądowali w nocy w Cancun i wynajętym samochodem przyjechali po nas do Campeche.

Po krótkim odpoczynku i paru Quesadillach, kurczakowej zupie Pozole i zupie Birra z wołowiną, jedziemy w kierunku Uxmal. Droga wiedzie dziurawą drogą szybkiego ruchu, zwaną dumnie autostradą. A dziury są tak ogromne, że spokojnie można w nich ugrzęznąć na zawsze.

Mijamy sporo posterunków policji, a widoki wypalonych słońcem pustkowi, porośniętych jak okiem sięgnąć kaktusami, nadają się świetnie do filmów Quentina Tarantino.

Do filmów o dzikim zachodzie nadają się też małe wioski i miasteczka, które mijamy, takie jak Muna, gdzie zamiast samochodów jeżdżą głownie motoriksze, a przydrożne knajpy-mordownie, niczym z filmu „Od Zmierzchu Do Świtu” dodają uroku temu miejscu.

Warto też zatrzymać się na lokalnym cmentarzu w Muna i zobaczyć domki, jakie stawiane są zmarłym i gdzie po ziemi walają się gdzieniegdzie czaszki i inne ludzkie pozostałości. Kości, poskładane do plastikowych worków, leżą też sobie spokojnie w cmentarnej kapliczce.

Miasteczko z niesamowitym klimatem, jakiego w Meksyku jeszcze nie widzieliśmy!

Tuż przed naszym hotelem, który mieści się na totalnym pustkowiu i gdzie mamy wrażenie, że jesteśmy jedynymi gośćmi, znajduje się punkt widokowy z ogrodami z kwiatów, kaktusów i drzew, na gałęziach których wiszą zwierzęce czaszki.

Dzień 18: Piramidy w Uxmal

Już po ósmej idziemy krętą ścieżką przez hotelowy ogródek w kierunku dżungli. Po drodze napotykamy szałas, służący prawdopodobnie do rytualnego palenia liści, bo w środku znajduje się krąg z białych świec, a na stole na zewnątrz leży gliniana miseczka, kilka suchych liści i pudełko zapałek.

Idąc ścieżką w dżungli widzimy drogowskaz mówiący, że piramidy znajdują się tylko trochę ponad kilometr stąd, więc idziemy przed siebie, aż dochodzimy do drogi, gdzie po jednej stronie znajduje się muzeum czekolady, a po drugiej, wejście do strefy archeologicznej Uxmal.

Ze względu na konieczność rychłego wymeldowania się z hotelu wracamy, by zażyć trochę kąpieli w naszym hotelowym basenie, a potem podjechać już pod piramidy samochodem.

Pierwszym punktem naszego dzisiejszego dnia jest muzeum czekolady. Wstęp kosztuje nieco ponad sto peso, a w ramach wycieczki mamy możliwość zapoznania się z procesem produkcji czekolady, zobaczyć żywe kakaowce, małpy, jaguary, doświadczyć majańskiego rytuału przygotowywania czekolady, a na koniec skorzystać z degustacji.

Okazuje się, że niegdyś ziarenko kakaowca było warte małą fortunę - za dziesięć sztuk można było kupić królika, a za sto - niewolnika.

Możemy też pokarmić wiszące w klatce małpki, które bardzo chętnie biorą od nas ziarenka swoimi miękkimi łapkami. Nie mieliśmy jednak okazji pokarmić (sobą) jaguarów, bo te znajdowały się za szybą.

Bardzo interesująca była też degustacja gorącej, aromatycznej czekolady z rożnymi przyprawami, w tym m.in. z chili, kardamonem i cynamonem. Pycha!

Przy wyjściu można też zakupić np. zimną czekoladę a la frappe na wynos, która była równie pyszna i sprawiła, że znaleźliśmy się w czekoladowym niebie.

Przechodzimy teraz na drugą stronę ulicy, gdzie znajduje się wejście na piramidy. Opłata za wstęp składa się z dwóch różnych części - opłaty rządowej i drugiej, za wstęp na piramidy. Są to kwoty 148 i 65 peso, które trzeba uiścić osobno, przy dwóch okienkach obok siebie, by tuż obok oba bilety skasować, także w dwóch osobnych bramkach!

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to jaszczurki na każdym kroku, wylegujące się na kamieniach i na trawie. Duże i małe, z centkowanymi i ostro nastroszonymi, niczym pióropusze, grzbietami, chętnie pozują do zdjęć i nawet niespecjalnie uciekają, gdy się do nich podchodzi.

Kawałek dalej wyłania się Piramida Wróżbity, która jest jedną z najważniejszych w tym kompleksie. Składa się przynajmniej z pięciu części i stylów architektonicznych, a była budowana i dobudowywana przez wiele lat. Jest najwyższa z tutejszych piramid, najbardziej okazała i spogląda z góry na całe miasto i na otaczającą je dżungle.

Ciekawy jest też dziedziniec i boisko do gry w pelotę. Zachowały się tutaj nawet kamienne obręcze na piłkę. Na wielu budynkach zachowało się też oryginalne majańskie wzornictwo.

Po zobaczeniu piramid jedziemy w drogę przez pobliskie miasteczko Muna, o którym pisałem już wcześniej, do oddalonego o około dwieście kilometrów miasta Valladolid, gdzie docieramy po dziewiątej wieczorem.

Jesteśmy już rzut beretem od największych w Meksyku i najbardziej popularnych piramid Chichen Itza oraz od cenotów, czyli znajdujących się w jaskiniach źródełek, oświetlonych przez promienie słońca, wpadające przez dziury w sklepieniu. W większości z nich można się kąpać.

To jest nasz plan na jutrzejszy dzień.

Dzień 19: Bóg ukrył raj w... cenotach!

Dziś nie ma dużo do opisywania, bo większość dnia spędziliśmy w cenotach, ale wrażeń było co nie miara! Najlepiej będzie, jak wrzucę parę zdjęć, obrazujących te miejsca i krótki opis, gdzie udało się te zdjęcia zrobić i jakie były nasze wrażenia.

Tak więc z rana wychodzimy przejść się po miasteczku Valladolid, w poszukiwaniu jakiejś restauracji, lecz niestety garaż, w którym wczoraj jedliśmy kolację, dziś zastawiony jest dwoma samochodami. Wszystkie inne restauracje też jakoś poznikały w garażach i domach, a miasteczko dopiero powoli budzi się ze snu.

Na brzegu ulicy stoi samochód z auto-alarmem w postaci... koguta w oknie, czekającego cierpliwie na swojego właściciela i nie pozwalającego nikomu się zbliżyć.

Po krótkim spacerze znajdujemy w końcu lokalną restauracyjkę, mieszcząca się również w przerobionym do celów gastronomicznych garażu, gdzie jedynym daniem są kanapki i tacos z czymś, zwanym lechón, z kurczakiem, z rybą i z krewetkami, ale ryby też nie ma, więc wybieramy lechón. Jest to coś, przypominającego grillowaną wieprzowinę, a do tego sosy z papryczkami, po których można by zionąć ogniem.

Wyruszamy dalej na cenoty, które znajdują się cztery kilometry stąd. Znaki bez problemu prowadzą nas do celu. W parku znajduje się cenota X'Keken (Szkeken) i Samula. Wstęp na każdą z nich kosztuje 60 peso, ale można kupić bilet wstępu do obu za 90.

Cenota X'Keken robi niesamowite wrażenie. W tym podziemnym raju, poprzez dziurę w skalnym sklepieniu leje się światło, które oświetla wodę, sprawiając, że ta krystalicznie czysta woda nabiera lazurowego koloru. Widać wyraźnie skaliste dno i pływające w wodzie czarne rybki. Wszystko to dzieje się w otoczeniu skalnych stalaktytów i stalagmitów, które natura tworzyła przez miliony lat.

Druga cenota, o nazwie Samula, jest o wiele głębsza i znajduje się w leju skalnym. Wpada do niej więcej światła niż do pierwszej, ale mniej jest tu formacji skalnych. Za to woda równie lazurowa. jak w pierwszej.

W zasadzie spędzamy tutaj sporą część dnia, nie mogąc napływać się i nacieszyć oczu tymi cudnymi widokami.

Gdy docieramy do piramid Chichen Itza jest już po siedemnastej, a piramidy są już zamknięte, więc tę atrakcję odkładamy sobie na jutro. Dowiadujemy się też, że w Chichen Itza o godzinie dziewiętnastej odbywają się pokazy muzyki i świateł, jednak trzeba wcześniej zarezerwować sobie miejsce przez internet, co będziemy próbowali zrobić.

Teraz relaksujemy się przy Tequilli nad naszym hotelowym basenem i ta cześć dnia nie kwalifikuje się do opisania na blogu :)

Dzień 20: Chichen Itza razy dwa

Po porannym przebudzeniu wyjeżdżamy na oddalone od naszego hotelu o cztery kilometry piramidy Chichen Itza, które są najbardziej znanymi piramidami Majów w Meksyku, jednym z cudów Świata i dla wielu głównym powodem przyjazdu do Meksyku.

Przy wejściu trzeba zapłacić wstęp, standardowo składający się z dwóch osobnych opłat, których musimy dokonać w dwóch okienkach obok siebie, po czym skasować bilety w dwóch bramkach obok siebie. Koszt biletów to 165 i 65 peso.

Początkowo piramidy lekko zawodzą, bo jest tu zdecydowanie najwięcej w całym Meksyku turystów i straganów na metr kwadratowy, tak więc na spokój nie ma co liczyć.

Na szczęście szybko przyzwyczajamy się do rzucanych w naszą stronę okrzyków po polsku - "U mnie jak w Media Markt - nie dla idiotów" czy "tanio jak barszcz". Handlarzy jest masa, ale na szczęście nie są bardzo nachalni jeśli nie widzą zainteresowania.

A propos samych piramid: chyba najciekawszą jest piramida schodkowa El Castillo, czyli Zamek, o wysokości trzydziestu metrów, mający łącznie 365 schodów, z czerwonym tronem jaguara w środku. Groźne posągi głów kukulkana, czyli pierzastego węża, symbolizującego stworzyciela świata, stojąc u podnóża piramidy z każdej strony, pilnują wejścia.

Zdumiewające jest też ogromne boisko o wymiarach 170x35 metrów, do gry w rytualną pelotę. Gra miała symbolizować walkę dobra ze złem, a kapitan przegranej drużyny tracił głowę, która dla upokorzenia wystawiana była na widok publiczny.

W kompleksie jest jeszcze kilka mniejszych piramid i boisk do gry w pelotę. Chyba najbardziej interesujące są Kolumnata ze Świątynią Wojowników, świątynia El Osaria z Katakumbami i Czerwony Dom na platformie, pełniący niegdyś ważną funkcję religijną i polityczną w kulturze Majów.

Właśnie tutaj, koło Czerwonego Domu, jest zdecydowanie najmniej ludzi i naganiaczy, dlatego mamy okazję wreszcie się zrelaksować na trawie.

W strefie archeologicznej spędzamy około trzech godzin, a popołudnie przeznaczamy na próbowanie lokalnej kuchni, spacer po okolicznym miasteczku Piste, zakupy i pływanie w hotelowym basenie.

Przed dziewiętnastą wyjeżdżamy z powrotem do Chicken Itza na pokaz świateł. Chętnych jest niewielu, a zdecydowanie warto! Naprzeciwko podświetlonej teraz piramidy El Castillo ustawiono zaledwie kilkadziesiąt krzesełek.

Pokaz zaczyna się wprowadzeniem do historii Majów (niestety tylko po hiszpańsku), któremu towarzyszy prezentacja multimedialna na piramidzie. Gdy narrator mówi o wierzeniach tej cywilizacji i o ich kalendarzu, po piramidzie sypią się czaszki, by za chwile cała piramida obrosła zielenią, a następnie zamieniła w gwieździste niebo.

Ilustrowana jest też gra w pelotę, w esencji symbolizująca walkę światła z ciemnością.

Prezentacja trwa około pół godziny, a później zaczynają się tańce z ogniem.

Dzień 21: Tulum i Playa del Carmen

Droga z hotelu do Tulum zajmuje nam jakieś dwie godziny.

Gdy wjeżdżamy do samego miasta, już widać, że wjeżdżamy do kurortu. Długa promenada do plaży, obstawiona bardzo drogimi i wystawnymi restauracjami przypomina, że jesteśmy w „lepszym” świecie. Podobnie jest na plaży, gdzie napicie się drinka pod palemką lub na leżaku pod słomianym parasolem kosztuje od stu peso (25 zł) wzwyż. Nie jest to może niebotyczna cena, ale na tutejsze warunki jest to bardzo drogo.

Plaża wygląda jak z katalogu biura podróży, reklamującego wyjazdy na Karaiby. Poustawiane wszędzie leżaki i słomiane parasole pozwalają schronić się przed upałem i podziwiać krystalicznie czystą wodę, która jakby warstwami jest idealnie niebieska, po czym idealnie zielona, by za chwilę stać się idealnie żółta. A wszystko to mieści się w malowniczej zatoczce.

 

Idąc dalej wzdłuż plaży, mijamy, jakby poskładane w kostkę pelikany, które co jakiś czas leniwie rozkładają się i wtedy prezentują swoje wdzięki, spacerując sobie obok nas i strasząc swoimi długimi i ostrymi dziobami.

Kawałek dalej mijamy rafę i objawia nam się kolejna plaża, jeszcze bardziej malownicza niż tamta poprzednia. I tu też nie brakuje barów z drinkami i leżaków pod parasolami.

Po kilku godzinach błogiego odpoczynku, wyruszamy do Playa del Carmen, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w apartamencie.

Gdy zajeżdżamy na miejsce, jest już po dwudziestej, ale życie dopiero się tutaj zaczyna. Wszystko jest wciąż otwarte, a co krok można kupić jakieś jedzenie z ulicy. Nasz nocny spacer po mieście trwał jakieś dwie godziny, a doszliśmy jedynie do plaży i przeszliśmy kawałek, chyba nigdy nie kończącym się deptakiem, pełnym markowych sklepów, restauracji, pubów i dyskotek. Ceny są tu wszędzie niebotyczne, ale to taka tutejsza Ibiza, więc jeśli ktoś tutaj przyjeżdża, nie powinien mieć do nikogo pretensji. Fani nocnego życia i plażowania za dnia mogą tutaj liczyć na wiele atrakcji.

Dzień 22: Kurort dla bogaczy

Dzisiejszy dzień spędzamy leniwie w Playa del Carmen, spacerując po mieście, próbując lokalnych specjałów i wylegując się na plaży, choć, ze względu na pogorszenie pogody, krócej niż byśmy mogli.

Próbowaliśmy też dowiedzieć się, co tu można ciekawego porobić i do wyboru mamy: wyspę Cozumel i parki rozrywki Xcaret oraz Xplor - wszystko w zawrotnych cenach.

Na przykład sam wstęp do parku Xcaret kosztuje 99 dolarów amerykańskich i co się okazuje, nie wszystkie atrakcje są wliczone w cenę i trzeba za nie dodatkowo płacić. Fakt, że jest tu sporo ciekawych rzeczy, takich jak np. podziemna rzeka, którą można przepłynąć łodzią, cenoty, zjazdy na linach, basen z delfinami itd., ale tak zaporowej ceny nie widziałem jeszcze w żadnym tego typu parku na świecie!

Wycieczka na wyspę Cozumel też tania nie jest, bo sam prom w dwie strony kosztuje już 300 peso, a do tego podobno trzeba na miejscu wypożyczyć samochód lub wynająć taksówkę, bo wyspa jest za duża, by móc ją obejść. Objechanie jej bez postojów zajmuje godzinę, a wynajęcie auta kosztuje od 59 dolarów wzwyż!

Sama Playa del Carmen też jest potwornie droga - jedzenie, pamiątki, napoje, drinki - wszystko trzy- lub czterokrotnie droższe niż w innych miejscach w Meksyku. Przy tym mieście Puerto Vallarta było małym, tanim kurorcikiem dla biedoty.

Wieczór spędzamy spacerując po ekskluzywnej promenadzie z luksusowymi galeriami handlowymi i restauracjami z kryształowymi lampami, serwującymi homary i inne, równie wykwintne dania.

Dzień 23: Cancun

Z rana wyjeżdżamy już do Cancun - naszego ostatniego miejsca pobytu w Meksyku, skąd za dwa dni będziemy wylatywali do domu.

Po zameldowaniu się w hotelu postanawiamy dowiedzieć się, jak dostać się na słynną Isla Mujeres, czyli Wyspę Kobiet. Można się tam dostać z trzech różnych portów w Cancun, z których jeden jest samochodowo-towarowy, a pozostałe dwa - pasażerskie.

Okazuje się, że piętnaście minut jazdy samochodem od naszego hotelu znajduje się port Puerto Juarez, z którego co pól godziny wypływają promy na wyspę, a bilet w obie strony kosztuje tylko 146 peso.

Rejs sporej wielkości i bardzo charakterystycznym, żarówiastożółtym katamaranem z grajkiem, śpiewającym pasażerom piosenki Carlosa Santany, zajmuje niecałe pół godziny. Na miejscu wyłania nam się spore, ruchliwe miasto i trzeba się zastanowić, gdzie iść dalej. Sporo jest tu agentów, którzy oferują wycieczki po wyspie i bez problemu można wynegocjować całkiem dobrą cenę. Za jedyne 400 peso udaje nam się znaleźć ofertę na ponad trzygodzinny rejs łodzią wokół wyspy, obejmującą snorkeling, oglądanie delfinów, rekiny i podwodne muzeum posągów.

Wycieczka jest absolutnie warta swojej ceny, a wrażenia rewelacyjne! Na początek płyniemy kawałek od portu, by ponurkować tuż pod powierzchnią krystalicznie czystej, lazurowej wody z maskami, rurkami i płetwami, zobaczyć rafy koralowe i ławice ryb o przeróżnych kolorach, których można nawet dotknąć (niektórym z nas się to udało).

Kawałek dalej zatrzymujemy się, żeby podziwiać skaczące delfiny. By je zobaczyć z lądu trzeba zapłacić kilkadziesiąt dolarów amerykańskich za wstęp, ale my podpływamy z drugiej strony i przez siatkę nadal możemy zobaczyć część pokazu, całkowicie za darmo.

Płyniemy łodzią spory kawałek do muzeum cementowych figur, przedstawiających ludzi, wykonanych w skali 1:1 i zatopionych w tym miejscu w 2009 roku. Inicjatywa ta ma zwrócić uwagę na problem ochrony raf koralowych na Morzu Karaibskim. By dostać się do samego muzeum musimy przepłynąć jeszcze spory kawałek wpław, a po drodze mamy okazję dalej podziwiać rafy, morską roślinność, pływać wśród ławic ryb, pogonić za żółwiem czy zobaczyć stary, zatopiony wrak samochodu z człowiekiem za kierownicą. Samych figur jest tam 450 i można je zobaczyć zanurzając się tuż pod powierzchnię wody. Robią wrażenie!

 

Ostatnim punktem jest przystań z niewielką plażą, gdzie można popływać z rekinami, niestety uwięzionymi w bardzo małej klatce, zobaczyć żółwie, poleżeć na plaży czy zjeść bardzo dobrą mięsożerną rybę z ostrymi kłami o nazwie Sierra, zdecydowanie godną polecenia.

W trakcie obiadu, od naszego przewodnika dowiadujemy się, że wczoraj na północnej plaży (niedaleko mariny, gdzie przybywają promy z Cancun), kręcono film klasy XXX, ale dzisiaj, gdy tamtędy przechodzimy po wycieczce, jest ciemno i pusto. Oczywiście poszliśmy tam, by podziwiać plażę...

Żeby dostać się na prom powrotny musimy poczekać w kolejce około pół godziny, a gdy wypływamy do Cancun, jest już ciemno. W wodzie odbija się światło księżyca w pełni oraz światła miasta, do którego zmierzamy...

Czterdzieści minut później jesteśmy już w naszym hotelu, sącząc bardzo dobre, chłodne piwo Indio.

Tak dobiega końca nasz pobyt w Meksyku. Masa przygód, ponad dwa tysiące zdjęć i jeszcze więcej niesamowitych wspomnień. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tu wrócę, bo czułem się tu jak ryba w wodzie.

 

  • LinkedIn
  • Tumblr
  • Reddit
  • Google+

Skomentuj

Wesprzyj Projekty

Transazja

Planuję wydanie książki o mojej wyprawie przez Azję i zwracam się do Was z prośbą o pomoc w realizacji tego celu.

Aby wesprzeć mój projekt Transazja, kliknij

Zobacz Moje Zdjęcia na

Shutterstock Photo

Dreamstime Photo

Podziel się artykułem