Okazało się, że informacje, które podano nam w ambasadzie Emiratów i w liniach lotniczych przed wylotem były nieprawdziwe.
Proza życia jest taka, że na lotnisku przy wyjściu skierowano nas na kolejne testy na koronawirusa pomimo tego, że mamy wyniki testów z wczorajszą datą. Testy chłopaki robią na miejscu, ale na wynik czeka się do 24 godzin i bez wyniku tego testu nie można wrócić na lotnisko. Jedynym wyjściem jest pozostanie na 21 godzin na lotnisku.
Dowiadujemy się, że jest tu hotel. Hurraaa, idziemy tam ucieszeni z cichą nadzieją, że może akurat nie będzie tak drogo jak się spodziewamy, ale jednak intuicja nas nie myli i w hotelu krzyczą od nas po $275 od pokoju dwuosobowego.
Po obejściu lotniska zostaje nam już tylko 19 godzin, a po kolacji w Macu już tylko 17 :) Czas leci szybko.
Teraz czekamy na leżakach, zająwszy już miejsce w kolejce do naszej bramki :)
Wymagane dokumenty do podróży to w chwili obecnej: paszporty, wizy, wyniki testów po angielsku, wydruk z aplikacji PassTrack, bilet powrotny, a wszystko jest jeszcze weryfikowane telefonicznie przez obsługę lotniska.
Właściwie wczorajszy i dzisiejszy dzień zlały się nam w jeden, bo snu było tyle co nic, chociaż parę godzin udało nam się przespać na leżakach przy jakiejś bramce na uboczu, gdzie nie było prawie nikogo. Sen jednak przerwał nam o czwartej nad ranem śpiewający w głośnikach muezin. Pieśń zaczęła się od Allah Akbar, a potem śpiewane były wersety Koranu, a sposób intonacji sprawił, że przenieśliśmy się na chwilę do świata z baśni o Szeherezadzie.
Przez całą noc aż do 8. rano co chwilę zasypiamy i budzimy się, ale zestaw i kawa w McDonaldzie stawiają nas na nogi i szybko wracamy do świata żywych. McDonald’s to jedna z najtańszych opcji na lotnisku, a jednak nadal mogę się pochwalić swoim paragonem grozy płacąc ok. 40 AED (1 AED to mniej więcej 1 zł) za zestaw Big Maca! Niestety taniej nie będzie, więc wiemy już też gdzie dziś pójdziemy na obiad.
Lotnisko jest ogromne. Jest to jedno z największych na świecie, a przez pandemię mocno wyludnione. Sporo atrakcji, takich jak niektóre salony SPA czy liczne fontanny, są nieczynne, a w Food Village, gdzie znajduje się większość restauracji, poza nami, są jeszcze 3 osoby. Znudzona obsługa sklepów i tych czynnych salonów masażu i SPA stoi przy wejściach i czeka na każdego chętnego, który zechce wejść do środka.
Na lotnisku jest też meczet i kilka miejsc modlitwy, gdzie potrzebujący kontaktu z Allahem bez skrępowanie klękają na swoich dywanikach i modlą się w kierunku Mekki. Jakże niecodzienny jest to widok dla Europejczyka!
Nasz samolot odlatuje z innego terminala, więc po kolacji, kosztującej znowu miliony monet idziemy po znakach na Terminal 2. Okazuje się, że sprawa nie jest taka prosta, bo nie dość, że idziemy jakieś pół godziny, to dochodzimy dopiero do wyjścia, spod którego jakieś kolejne dwadzieścia minut jedzie się autobusem do naszego terminala, tak więc na zmianę terminala, żeby zrobić to bez pośpiechu, potrzeba jakiejś godziny.
Na szczęście ten terminal jest już niewielki i bardzo szybko trafiamy do hali odlotów, pełnej jakże już odmiennych kulturowo Pakistańczyków. Widać to szczególnie po kobietach, zakrytych hidżabami tak bardzo dokładnie, że nie widać nawet ich oczu ani broń Boże nawet najmniejszej części ich ciała. Na nasz widok panie zaczynają czuć się bardzo niekomfortowo, dlatego by dać im odetchnąć siadamy dalej i staramy się nawet nie spoglądać w ich stronę. Nie wiemy jednak jak mamy się zachować i zaczynamy zdawać sobie sprawę, że nasza wyprawa na pewno czasem będzie obfitować w podobne sytuacje, kiedy możemy nie wiedzieć jak się zachować, by nikogo nie urazić.
Przy wejściu do bramki obsługa skrupulatnie po raz kolejny sprawdza wyniki naszych testów na Covid, które muszą być w języku angielskim lub arabskim i na dodatek muszą być wykonane przez autoryzowane przez linie lotnicze laboratorium, których lista znajduje się na stronie internetowej przewoźnika.
Nasz lot trwa około dwóch i pół godziny, a podczas lotu nawiązuję znajomość z siedzącym obok mnie Pakistańczykiem z okolic Karachi, który, jak się okazuje, pracuje dla ONZ. Od kilka lat pracuje na misji w Syrii i zajmuje się rozdzielaniem jedzenia dla Syryjczyków. Wcześniej przez dziesięć lat pracował na misji w Etiopii. Opowiada on bardzo ciekawe rzeczy, takie jak np. że nie cała Syria ogarnięta jest wojną, a on mieszka w dużym mieście w nowoczesnym, pięciogwiazdkowym hotelu, gdzie również mieści się jego biuro. Mój towarzysz podróży opowiada o Syrii jako o polu bitwy potężnych mocarstw, z których każde chce położyć łapę na zasobach naturalnych ropy. Jest to tak bardzo oczywiste, że przeciętny Syryjczyk, choć zawsze uśmiechnięty i gościnny, zarabia $10 miesięcznie (!) i ma tygodniowy limit 25 litrów benzyny na tydzień. Złoża ropy poprzez Kurdów kontrolowane są przez USA, a Syryjczycy ropę dla siebie muszą importować!
Mój nowy znajomy opowiada też o pakistańskiej życzliwości i gościnności, a także o tym, że kraj ten cierpi bardzo przez negatywną propagandę Zachodu. Kraj się rozwija, poprawia się tu bardzo edukacja, w miastach kobiety zaczynają pełnić różne ważniejsze funkcje i są szanowane przez swoich mężów, a bicie ich nie jest już na szczęście społecznie akceptowalne. Największy problem jest wciąż na prowincji, w wioskach, gdzie ludziom wciąż brakuje wykształcenia i kultywuję swoje tradycji religijne. Tam też wciąż domy są dzielone na część męską i na część żeńską, a także zdarzają się negatywne rzeczy, przez które cierpi reputacja całego kraju.
Decyduję się też wprost zapytać go o to, jak mamy traktować kobiety, żeby nie czuły się przez nas niekomfortowo. Tak więc spojrzeć się na kobietę jak najbardziej można, ale nie należy się na nią gapić. Można do niej podejść i zapytać się np. o drogę, ale nie powinniśmy ich zagadywać dla samego zaspokojenia własnej ciekawości. Praktycznie żadna kobieta też nie będzie sobie życzyła, by ją fotografować i nawet jeśli się jej zapytamy o zgodę, prawie zawsze odpowie “nie”. Mężczyźni z kolei bardzo chętnie będą zgadzać się na robienie im zdjęć, o co też jednak najpierw należy zapytać. Mam nadzieję, że dzięki tym wskazówkom będzie nam nieco łatwiej i bardziej komfortowo odkrywać ten jakże egzotyczny kraj.
Gdy lądujemy w Karachi po 22. jest już ciemno, a samo lotnisko jest niewielkie i widać, ze biedne. Na początku jesteśmy kierowani na natychmiastowe testy PCR, podczas którego panowie wwiercają się przez nos chyba aż do samego płynu mózgowo-rdzeniowego. Co ciekawe, nawet w nowoczesnym Dubaju na wyniki czeka się do 24 godzin, a tutaj wyniki są na miejscu w ciągu dwóch minut. Czy wobec tego te testy są w ogóle wiarygodne, a może to tylko taka sztuka dla sztuki...?
Kolejnym krokiem jest pomiar temperatury, oddanie deklaracji wjazdowej, a następnie jesteśmy kierowani do okienka wizowego, gdzie trzeba pokazać celnikowi wydrukowaną promesę wizową. Jeden z kolegów nie mogąc znaleźć kartki z wizą musiał zapłacić celnikowi dziesięć dolarów łapówki, o którą tan ostentacyjnie się upominał, kilkakrotnie mówiąc, ze on pomoże, ale my musimy pomóc jemu, robiąc gesty palcami, że chce pieniądze, i na koniec mówiąc wprost, żeby włożyć dolary w paszport. Zobaczywszy kwotę był nieco zawiedziony, ale wbił nam wizy do paszportów i nie robiąc już żadnych problemów puścił nas dalej niczym VIP-ów priorytetową kolejką.
Przy pasie bagażowym jeden z pracowników lotniska również otwarcie prosił o “napiwek” za samo zdjęcie bagaży z pasa, które sam pozdejmował zanim pasażerowie w ogóle do tego pasa mieli szansę dojść.
W końcu udaje nam się wyjść z lotniska i pierwsze co uderza nas fala gorąca. Jest podobno 31 stopni, w nocy... Podobno teraz jest chłodnej, bo przez ostatnie kilka dni padał deszcz…
Na zewnątrz czeka na nas umówiony przez nasza agencję trekkingową kierowca, które nie mówi ani trochę po angielsku i na początku wzbudza lekki postrach, ale okazuje się w porządku.
Droga z lotniska wygląda tak, że już przy pierwszym skrzyżowaniu tylko milimetry dzieliły nas od stłuczki, ale trąbiąc i mrugając co chwilę światłami bardzo skutecznie nasz kierowca torował sobie drogę.
W końcu po jakichś piętnastu minutach jazdy dojeżdżamy do naszego hotelu w dwudziestodwumilionowym Karachi, gdzie dostajemy klimatyzowane pokoje i wreszcie możemy wziąć upragniony przez nas chłodny prysznic.
Czas iść spać, bo o 6:15 rano mamy śniadanie, a o 6:30 wyjeżdżamy na lotnisko na nasz samolot do Lahore, gdzie spędzimy cały jutrzejszy dzień.
Dziś po zaledwie paru godzinach snu, co zaczyna stawać się już normą, wstajemy za piętnaście szósta. Bardzo nieśmiały młody pan z obsługi hotelowej przynosi nam mini-śniadanie unikając przy tym za wszelką cenę kontaktu wzrokowego z naszą koleżanką z grupy. Ewidentnie czuł się zakłopotany, spuszczał nieśmiało wzrok pytając się mnie czy ona czegoś nie potrzebuje, jakby był się spytać ją o to bezpośrednio.
Nasze śniadanie to omlet z może dwóch jajek, parę tostów, jedno malutkie masełko, dżem i herbata z mlekiem. Gdyby nie to, że były tam dwie filiżanki i dwie małe łyżeczki, można by było pomyśleć, że to porcja dla jednaj osoby.
Wracając jeszcze do pokoju hotelowego, to w standardzie chyba każdego pokoju znajduje się dywanik modlitewny i czarna strzałka na ścianie, wskazująca kierunek do Mekki, w którym należy się modlić. W niektórych hotelach w pokoju można też znaleźć Koran.
Hotel opuszczamy punktualnie o 6:30 i co ciekawe, obsługa wzięła ode mnie duży plecak, a nasza koleżanka musiała nieść swój plecak sama, co było dla nas dużym zaskoczeniem, tak samo jak stojący na ulicy ochroniarz ze strzelbą, przeganiający wychudzone, bezdomne psy.
Wyjeżdżamy na lotnisko z otwartym bagażnikiem, ponieważ coś się zepsuło przy zamku. Po sprawnej odprawie jesteśmy w hali odlotów, gdzie musimy poczekać dwie godziny, bo nasz lot jest opóźniony, a sama odprawa wygląda tak, że wszystkie bagaże rzuca się na kupę na taśmę i przejeżdżają one migiem na drugą stronę skanera, podczas gdy oficer patrzy sobie w inną stronę rozmawiając ze swoim kolegą.
Lot do Lahore Pakistańskimi liniami trwa nieco ponad godzinę i przebiega sprawnie. Jedynym mankamentem jest, że w samolocie mamy dosłownie chłodnię. Warto zatem zabrać jakieś skarpety i polara, żeby nie zacząć zamarzać w trakcie lotu.
W Lahore jesteśmy przed dwunastą, gdzie odbiera nas nasz kierowca, wynajęty przez agencję trekkingową i zawozi nas do hotelu. W Lahore jest już 36 stopni i czujemy się niczym w zupie. Jadąc do hotelu zaskakują nas co chwilę przewożone nawet rikszami kozy i owce. Na drogach są nie tylko krowy, konie i wyżej wymienione zwierzęta, ale nawet wielbłądy.
Kierowcę mamy do dyspozycji na cały dzień, a nasze zwiedzanie zaczynamy od meczetu Badshahi, inaczej zwanym Czesarskim Meczetem, połączonego z Fortem Lahore. Gdy wychodzimy z klimatyzowanego samochodu, żar leje się z nieba niczym i jest niczym w piekarniku, a asfalt i kafelki meczetu rozgrzane są niemalże do czerwoności, parząc nas w gołe stopy (do meczetu nie wolno wchodzić w butach i powinno się umyć stopy w specjalnej hali z takimi bardzo nisko zamontowanymi natryskami, gdzie na mokrej i bardzo śliskiej podłodze zatańczyłem kilka piruetów).
Po drodze byliśmy musieliśmy odganiać się od odwiedzających meczet Pakistańczyków, dla których byliśmy chyba większą atrakcją niż sam meczet, a co drugi chciał sobie z nami robić zdjęcia. Czując się jak celebryci atakowani przez paparazzich uciekaliśmy bokami przez natrętnymi fanami.
Meczet połączony jest z Fortem Lahore. Kiedy doszliśmy do fortu, żar był już całkiem nie do zniesienia z po kilkunastu minutach zdecydowaliśmy się wrócić do naszego auta, w którym chłód z klimatyzacji zaczęliśmy odczuwać dopiero po jakiejś godzinie.
Około czterdziestu minut jedziemy do granicy z Indiami w Wagah, gdzie o 16:30 ma być uroczysta zmiana warty. Podczas jazdy zmęczenie zaczyna dawać nam się we znaki i głowy opadają nam co rusz ze zmęczenia. Po chwili oczekiwania na ceremonią okazuje się, ze granica jednak będzie przez parę dni zamknięta i ceremonia w tych dniach się nie odbędzie, więc wracamy z kwitkiem do miasta.
Jedziemy więc do na targ, przypominający Thamel w Kathmandu, a raczej o wiele bardziej od niego zatłoczony Pahar Ganj w Indiach, gdzie można kupić niemalże wszystko. Roi się tam od nawołujących sprzedawców, motorów, riksz, kóz, owiec i oczywiście tłumów klientów. Próbujemy tam paru lokalnych dań z ulicy, których nazw niestety nie udało mi się zapamiętać.
Stamtąd mocno zmęczeni wracamy już do naszego hotelu, gdzie jeden z pracowników z recepcji ze łzami w oczach zwraca się do nas takimi słowami: “dziękuję, że tu przyjechaliście. Pokazujcie światu nasz kraj. Powiedzcie, że to nie my, zwykli ludzie jesteśmy źli, ale Talibowie”. I prawda jest taka, że ludzie są dla nas bardzo życzliwi i uśmiechnięci, są nas ciekawi tak samo, jak my ich, ale turystów nie ma tu wcale. Spotkaliśmy tu tylko pojedyncze osoby, które nie są stąd.
Dzisiaj były małe problemy techniczne z Facebookiem... Zobaczcie na zdjęciu :)
Dzień zaczynamy od klasycznego śniadania z ostrą ciecierzycą, omletem, tostami z masłem i z dżemem oraz bawarką. Jeśli chcemy czarną herbatę, musimy wyraźnie o to poprosić, inaczej dostaniemy ją od razu z mlekiem. Kawy zazwyczaj w ogóle nie podają.
Jesteśmy w Islamabad po około pięciu godzinach jazdy autobusem publicznym. Komunikacja publiczna sprawdzona i działa całkiem sprawnie, tylko trochę ciężko usiedzieć na fotelach w folii. Co rusz zjeżdżamy w kierunku podłogi.
W Islamabad odbiera nas Abbas, mój kontakt z agencji trekkingowej. Do tej pory mieliśmy duże problemy z komunikacją, bo mało kto mówi tutaj po angielsku, ale Abbas mówi dobrze i jest nam trochę łatwiej. Szkoda, bo jesteśmy bardzo ciekawi tutejszych ludzi i jak widać, oni również są ciekawi nas.
Godzinę temu odwołali nam lot do Skardu, więc czeka nas ponad dwadzieścia godzin jazdy jeepem przez Karakorum Highway, jedną z najbardziej niebezpiecznych dróg na świecie. Czekamy w hotelu, a Abbas właśnie organizuje nam transport i mamy wyruszyć za około dwie godziny.
Czekając na wyjazd uzgadniamy z Abbasem jakie są minimalne oczekiwane napiwki i ile osób z obsługi będzie towarzyszyć naszej czwórce. I tak, będzie to: przewodnik, asystent przewodnika, kucharz, pomocnik oraz... uwaga... około 32 tragarzy! Około dziesięciu tragarzy odejdzie w trakcie trekkingu, a do końca zostanie z nami około dwudziestu.
Wyjeżdżamy około osiemnastej i jedziemy całą noc przez przeróżne, udekorowane, całą noc tętniące życiem i zakorkowane miasteczka. Ma to związek z oficjalnie rozpoczynającymi się pojutrze świętami muzułmańskimi Eid Mubarak. Nieformalnie cały Pakistan żyje już tymi świętami, a część sklepów jest już pozamykana.
Eid Mubrarak to święto dziękczynienia. Jest to dzień radości, modlitwy, wzajemnego pojednania i dziękczynienia Bogu za przeżycie okresu postu i za przebaczenie grzechów. Muzułmanie w tym dniu odwiedzają się nawzajem, składają sobie życzenia i obdarowują prezentami.
Teraz restauracje otwarte są non-stop, a my około północy decydujemy się na kolację, a właściwie po ilości jedzenia, chyba był to obiad. Prawie cały dzień spędziliśmy w podróży i wcześniej nie było ani czasu ani ochoty na jedzenie, co odbijamy sobie teraz. Zamawiamy pakistańską wersją Chicken Korma, która smakuje całkiem inaczej niż indyjska wersja, a naszym największym odkryciem było danie o nazwie Chicken Handy - coś przepysznego! Do tego chlebek Naan i Roti oraz sałatka z surowych pomidorów, ogórków i cebuli i jesteśmy pełni na zapas na cały kolejny dzień.
Podczas posiłku rozmawiamy z naszym opiekunem, można by powiedzieć asystentem kierowcy do Chilas, gdzie przesiądziemy się do innego samochodu. Chłopak ma dopiero 19 lat i dorywczo pracuje z turystami, załatwiając niezbędne potrzeby na trasie. Jest to związane z tym, że większość Pakistańczyków jednak słabo albo w ogóle nie mówi po angielsku i komunikacja jest bardzo utrudniona, a czasem niemożliwa nawet na podstawowym poziomie.
Opowiada nam o tym, że właśnie skończył dziesiąta klasę. Oznacza to, że jest w koledżu i do studiów został mu jeszcze jeden rok. Chce studiować architekturę. Pytamy się go czy ma rodzinę i żonę lub dziewczynę, a on opowiada nam, że spotykanie się z dziewczyną jako para w Pakistanie ze względów kulturowych nie jest uznawane. Jeśli chłopak pozna dziewczynę, to mogą tylko utrzymywać relacje koleżeńskie, a jeśli jest nią zainteresowany, prosi swoich rodziców, którzy muszą udać się do jej rodziców i poprosić o zgodę oraz ustalić szczegóły ślubu. Dopiero po ślubie para może być razem.
Po tej ciekawej rozmowie jedziemy w dalszą trasę i niedługo później zostajemy zatrzymani na punkcie kontrolnym policji lub wojska (nie jesteśmy pewnie co to za służby). Takich punktów kontrolnych w Pakistanie jest sporo i trzeba się w nich rejestrować. Podchodzi do nas dwóch mundurowych, którzy wkładając głowy przez okna do naszego samochodu zaczynają z nami grzecznościową rozmowę pytając skąd jesteśmy, co chcemy zobaczyć, jak podoba nam się Pakistan i co sądzimy o Pakistańczykach.
Młodszy, na oko może dwadzieścia parę lat, postępowy i przyjazny oraz starszy, z długą brodą, budzący w nas niepokój, i okazuje się, że słusznie, bo zaczyna zadawać nam niewygodne pytania czy lubimy muzułmanów i czy chcemy zostać muzułmanami. Nie mamy nic przeciwko muzułmanom, bo od dawna wiemy, że Islam to religia pokoju i miłości, o czym przekonują nas wszyscy muzułmanie, których poznaliśmy w swoim życiu. Jest to prawda, bo nigdy od żadnego nie doświadczyliśmy niczego złego. Tak też jest napisane w Koranie, którego część zadaliśmy sobie trud przeczytać.
Funkcjonariusz jednak nie daje za wygraną i ponieważ nie chcemy wprost odpowiedzieć czy chcemy zostać muzułmanami, powtarza to pytanie trzy razy. Na takie pytanie trudno powiedzieć wprost tak lub nie, bo każda odpowiedź może być źle odebrana, więc wymijająco odpowiadamy, że czytaliśmy Święty Koran i mówimy, ze jest to religia miłości i że chcemy poznać ją głębiej zanim podejmiemy taką decyzję. Widząc niezręczną sytuację młodszy funkcjonariusz powiedział coś mocnym tonem i tamten oddalił się od nas i więcej do nas nie wrócił, a nam pozwolono jechać dalej.
Sytuacja było trochę przerażająca. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.
Jakoś udaje nam się zasnąć, ale nasz kierowca z powodów żołądkowych często zatrzymuje się na tak zwaną “dwójkę” a o czwartej rano zatrzymuje się koło małej przydrożnej kapliczki, których jest wiele i zaczyna modlić się przy płynącym z głośników śpiewie muezina. Po około piętnastu minutach wraca do samochodu i ruszamy w drogę a nam udaje się na trochę zasnąć.
Zatrzymujemy się na chwilę na przełęczy Babusar Top na wysokości 4175 m i od razu orientujemy się, że coś jest nie tak, bo po krótkim spacerze czujemy, że trudniej nam się oddycha i mamy ucisk na płacie czołowym. Wiemy, że jest to reakcja na zbyt szybkie dostanie się na taką wysokość bez aklimatyzacji. Po chwili wsiadamy z powrotem i zjeżdżamy już sporo niżej, odczuwając zatykanie się uszu z powodu zmiany ciśnienia, a butelki z napojami ciśnienie zasysa do środka jakby w środku była próżnia.
Po łącznie dziesięciu godzinach jazdy docieramy do Chilas, gdzie przesiadamy się z busa na 4x4 i wjeżdżamy na Autostradę Karakorum, zwaną również Drogą Śmierci, bo jest to jedna z najbardziej niebezpiecznych dróg świata. Niestety jest to jedyna lądowa droga łącząca Islamabad ze Skardu, a z powodu anulowanego lotu nie mamy innego wyjścia i czeka nas niespodziewana przygoda.
Praktycznie cały czas jedziemy po szutrze i po wertepach, do tego w górach, gdzie droga jest coraz węższa i kręta.
Na dodatek po jednej stronie jest skała, z której sypią się kamienie, czasem nawet takie ogromne, które gdyby spadły nam na dach, zabiłyby wszystkich w samochodzie. Z drugiej strony z kolei jest przepaść. Drogi są coraz węższe i minięcie się z ciężarówką wiąże się z ryzykiem spadnięcia w dół, w niektórych miejscach nawet kilkaset metrów.
Nasz kierowca, chyba rajdowiec z zawodu, nie ma z tym problemu i wyprzedza ciężarówki gdzie popadnie. Zdarza mu się mocno przygazować, ale widać, że doskonale wie co robi. Jadąc cały czas obserwuje skały przed nami i ocenia czy przejazd jest bezpieczny.
W pewnym momencie jakieś sto metrów przed nami na ścianie zaczyna być widać kłęby kurzu, a na drogę przed nami zaczynają spadać kamienie. Na oko jeden z nich mógł ważyć z 50 kg i zapewne bez najmniejszego problemu wpadłby do naszego samochodu razem z dachem. Była to jak dotąd najbardziej stresująca chwila z całej naszej wyprawy.
Wrażenie potęgują też ogromne nawisy skalne, wąskie oraz miejscami rozjechane i podmoczone drogi, z których bardzo łatwo ześlizgnąć się i zginąć.
W jednym miejscu tą wąską drogę tarasowała nawet wywrócona na bok ogromna ciężarówka.
W końcu po dwudziestu godzinach docieramy do Skardu, gdzie meldujemy się w naszym hotelu. Witamy się z naszym przewodnikiem, który zbiera nasze paszporty i musi jak najszybciej jechać na posterunek wojskowy, ponieważ wojsko odmówiło wydania nam pozwolenia na wyjście na trekking. Powodem było to, że wymagane są oryginały naszych paszportów.
Zaczynają się święta a my przyjechaliśmy dużo później niż mieliśmy, właściwie późnym popołudniem zamiast wcześnie rano a wszyscy żyją już świętem, więc nikomu się nie spieszy i być może pozwolenie uzyskamy dopiero jutro, przez co nasz trekking może opóźnić się o jeden dzień, a co za tym idzie, będziemy musieli obciąć dzień na odpoczynek po najtrudniejszej części trekkingu, kiedy spodziewamy się być wykończeni. O decyzji dowiemy się w nocy.
Idziemy na krótki spacer po mieście i próbujemy kupić magnesy z K2 na lodówkę, ale nigdzie nie można ich tu dostać. Powiedziano nam, że może dostaniemy je gdzieś w Islamabadzie albo możemy je zamówić na Ali Express :)
Podczas robienia zdjęć i filmowania miasta wszyscy mężczyźni oraz dzieci widząc aparat żywo uśmiechają się do nas zagadując, prosząc o zdjęcia i pozując do kamery. Ludzie są tu naprawdę bardzo przyjaźni i zainteresowani nawiązaniem z nami kontaktu. Po tych kilku dniach spędzonych w tym kraju uważam Pakistan za jedno na moich największych odkryć podróżniczych. Niewiele jest państw tak autentycznych jak to.
Wieczorem przychodzi do nas informacja, że uzyskaliśmy zgodę na jutrzejsze wyjście w góry, tak więc czeka nas pobudka po piątej rano i wyjazd do Jhola około 6:30. Czeka nas kolejne dziesięć godzin jazdy i ostatnie chwile kontaktu ze światem, bo w drodze do Jhola, za Askole, kończy się zasięg sieci komórkowych i kolejny kontakt ze światem będziemy mieli dopiero jakoś po tygodniu w okolicach Concordii, gdzie podobno wybudowano w tym roku przekaźnik GSM.
A taki widok, wraz z oprawą dźwiękową, mamy z naszego hotelowego okna...
Ruszamy chwilę po siódmej rano, prosto po śniadaniu. Czeka nas dziesięciogodzinna jazda do Jhola, skąd mamy podejść jeszcze jakieś półtorej godziny do kolejnego obozu, żebyśmy jutro mogli iść cztery godziny zamiast pięciu i pół.
Pogoda się pogarsza i w końcu zaczyna padać, a my wjeżdżamy na tereny górskie, częściowo opanowane przez wojsko. Są to tereny przygraniczne, a do tego kiedyś w jaskiniach ukrywało się tu sporo Talibów, stąd tak tutaj dużo wojska. W wielu miejscach są oznakowania i zakazy fotografowania.
Kilka razy musimy przejechać przez stare drewniane mosty, które aż jęczą pod naszym ciężarem, a dodatkową atrakcją są przejazdy przez rwącą rzekę i przez podmokłe koleiny nad przepaściami.
Zatrzymujemy się w Askole na jedzenie. Ja niestety jestem już zielony od jazdy po wertepach i zakrętach i nie jestem w stanie niczego ruszyć. W Askole zabieramy ze sobą kozy, kury i osiołki. Te pierwsze i drugie za parę dni niestety skończą na naszych talerzach, więc staramy nie nawiązywać z nimi kontaktu wzrokowego.
Przy wyjeździe z Askole w kierunku Jhola trzeba się zarejestrować na posterunku policji i po niecałej godzinie jesteśmy w Jhola. Niestety leje niemiłosiernie i dlatego kierowca próbuje nas dowieźć po obsypujących się w przepaść kamieniach. Szczęśliwie udaje nam się dotrzeć na miejsce nie spadając w przepaść, a do obozu mamy już tylko kilkadziesiąt metrów piechotką.
Brakuje nam już trochę tlenu, niektórych bolą głowy, a mycie zębów odbywa się nad rzeką, gdzie tuż obok inni załatwiają swoje różnorakie potrzeby i trzeba uważać, żeby w nic nie wdepnąć. Woda w rzece jest brudna i bardzo zimna, więc jedyne mycie odbywa się przy pomocy mokrych chusteczek. Nad rzekę trzeba udać się oczywiście z czołówką.
Upragniony sen po ciężkiej podróży zakłócały nam bębny zespołu muzycznego, który przyjechał do i rozbił się obok nas.
Dzisiaj mamy pobudkę przed szóstą rano i pakujemy swoje rzeczy, żeby zdążyć na śniadanie o 6:30, co nam się nie udaje, ale pierwszy dzień jest najtrudniejszy jeśli chodzi o pakowanie. Trzeba zaplanować co zabrać w plecaku podręcznym ze sobą na trekking, a co dać do dużego plecaka tragarzom.
Pogoda w Karakorum jest nieprzewidywalna i może w każdej chwili się zmienić, dlatego warto mieć ze sobą krem z filtrem, kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe, przynajmniej dwa, a najlepiej trzy litry wody, jakieś batony i oczywiście aparat fotograficzny, bo widoki tu zapierają dech w piersiach.
Wychodzimy po ósmej rano i według przewodnika czekają nas cztery godziny drogi do obozu w Paiju.
W trakcie trekkingu poznajemy pakistańskiego reżysera filmowego z północnego regionu Hunza, który idzie z grupą muzyków zagrać koncert na Concordii (to ci sami , którzy wczoraj nie dawali nam zasnąć). Jest spora szansa, że będziemy na Concordii w tym samym czasie.
Podczas trekkingu pomocnik przewodnika Ghani opowiada nam o swoich kontaktach z polskimi himalaistami. Okazuje się, że chodził przez sześć sezonów z Tomkiem Mackiewiczem. Opowiada nam, że Tomek był bardzo biednym człowiekiem, nie nosił markowych ubrań ani butów, zawsze ubierał się prosto w swetry, zwykłe kurtki, nie miał profesjonalnego sprzętu wspinaczkowego. Tomek żył i ubierał się jak Pakistańczycy, żył wśród nich, spał po domach i jadł to, co normalni ludzi. Tomek miał niesamowitą osobowość i był tu uwielbiany. Planował, że kiedy już zdobędzie Nanga Parbat i stanie się sławny, ufunduje mieszkańcom panele słoneczne, by wioski pod Nanga Parbat miały prąd.
Nasi przewodnicy chodzili na trekkingi z Reinholdem Messnerem, który słynie tu z niedawania żadnych napiwków, Adamem Bieleckim , Krzysztofem Wielickim i Dennisem Urubko. Znają osobiście większość słynnych himalaistów, którzy tu przyjeżdżają,
Podczas trekkingu doszły do nas smutne wieści, że dziś podczas ataku szczytowego na Broad Peak zginął słynny koreański himalaista. Był to jego ostatni ośmiotysięcznik, który pozostał mu do zdobycia.
Mijamy się też z inną ekipę, z Rosji, której nie udało się zdobyć Broad Peak. Z powodu złej pogody nie udało im się zdobyć szczytu. Wielu ludzi przyjeżdża tu z ogromnymi nadziejami i widać zawód w ich oczach, kiedy nie udaje im się zrealizować tych marzeń.
Ostatecznie okazuje się, że trekking trwa około sześć godzin, a najgorsza była końcówka, bo obóz miał być już wyciągnięcie ręki, a okazało się, że mamy do niego jeszcze dwie godziny. Nawet kiedy widzimy znak Paiu Camp, okazuje się, że do obozu jest jeszcze prawie godzina. W końcu jednak udaje nam się do niego dotrzeć po szesnastej i wziąć zimny prysznic pod rurą z zimną wodą.
Czeka nas tu dzień odpoczynku i aklimatyzacji.
Dziś zostajemy na cały dzień w obozie, ale żeby się trochę rozruszać idziemy na czterogodzinny spacer do lodowca Baltoro. Początek jest spokojny - idziemy góra-dół wyznaczoną ścieżką, miejscami skaczemy przez rzekę, ale ogólnie nie jest źle.
Później idziemy piachem do lodowca i tu zaczyna być już ciężko, bo na lodowcu wszędzie są kamienie różnej wielkości, które są bardzo niestabilne i czasem się obsuwają.
Lodowiec wygląda jak ogromne hałdy kamieni, na które trzeba się wdrapywać, potem schodzić w dół tylko po to, żeby zobaczyć przed sobą kolejne hałdy do zdobycia.
Po przejściu kawałka decydujemy się wrócić do obozu i resztę dnia spędzamy na miejscu.
Podczas kolacji Ghani opowiada nam o swojej przyjaźni z Tomkiem Mackiewiczem i pokazuje nam zdjęcia z Base Camp’u podczas feralnej wyprawy na Nanga Parbat. Jesteśmy zszokowani, że Tomek wchodził na Nanga Parbat ze zwykłym kijem, w butach, które Ghani mu naprawiał na dzień przed wyprawą i w rękawiczkach nie od pary, które znalazł gdzieś na trasie i dał Tomkowi.
Pakistańczycy podkreślają, że Tomek zginał, bo nie miał odpowiedniego sprzętu.
Wstajemy o wpół do szóstej rano po prawie nieprzespanej nocy, ponieważ w namiot jest rozbity na spadającej ziemi i co chwilę zjeżdżamy z naszymi śpiworami w dół.
Śniadanie jest o szóstej, oczywiście w standardzie jajko sadzone lub omlet w zależności od dnia, płatki śniadaniowe, ciasto Naan lub Ciapati, tosty, marmolada, masło orzechowe, herbata.
Przed siódmą wyruszamy w trasę. Jest jeszcze chłodno i nic nie zapowiada późniejszego lejącego się żaru z nieba.
Najtrudniejsza część, to, jak wspomniałem wczoraj, lodowiec, gdzie w nieskończoność pokonujemy kolejne hałdy kamieni. Trzeba uważać na każdy krok, bo kamienie co chwilę się osuwają, a do tego w każdej chwili można skręcić sobie kostkę.
Po dziesiątej rano dochodzimy do połowy trasy, gdzie czeka nas lunch pod wiszącą skałą i coś zimnego do picia. Jest to oranżadka Tang w proszku, która po rozrobieniu smakuje jak nasz Vibovit. Marzymy w tym momencie i takiej lodowatej Coca-Coli.
Po pikniku ruszamy w drugą, najtrudniejszą część trasy, a to główne za sprawą upału, przez który co rusz trzeba robić przerwy, bo leje się z nas niesamowicie. Dodatkowym problemem jest przez większość drogi brak cienia.
Idąc słyszymy jak lodowiec pracuje i jak co chwilę gdzieś osuwają się kamienie. Zaczynają też pojawiać się szczeliny w lodowcu, które trzeba ostrożnie omijać.
Kilka razy znaleźliśmy się na takich osuwiskach i zjechaliśmy kawałek w dół wraz z połaciem ziemi oraz kamieniami, ale na szczęście poza drobnymi obtarciami wychodzimy z tego bez szwanku.
Do obozu w Khoburtse (3800m) dochodzimy po godzinie czternastej i wreszcie możemy odpocząć i napić się czegoś zimnego, wykąpać się w lodowatym wodospadzie i zrobić pranie, które momentalnie schnie na słońcu.
Z obozu wychodzimy ok. 6:40. Mamy przed sobą teoretycznie cztery godziny drogi. Zależy nam, żeby większość trasy pokonać przed upałem. Wczoraj było około trzydziestu stopni i dziś spodziewamy się podobnych temperatur. Chodzenie na takiej patelni jest nie do zniesienia.
Trasa jest dość krótka, ale trudna. Od razu z obozu mamy strome podejście kilkadziesiąt metrów do góry. Potem trasa wiedzie po kamieniach i po zboczach, trochę w górę, trochę w dół, ale jednak więcej pod górkę.
Druga połowa trasy robi się trudniejsza, bo musimy przejść po wielkich i niestabilnych głazach. Jeden z takich głazów przechyla się pode mną do przodu, a potem w tył, co kończy się, na szczęście, niezbyt poważnym upadkiem i obolałym piszczelem.
Potem jest jeszcze ciekawiej, bo zaczyna się lód, trochę szczelin lodowych, i oczywiście kolejne niestabilne kamienie.
Podczas końcówki mamy okazję po raz pierwszy zobaczyć ośnieżony Broad Peak!
Do naszego obozu dochodzimy na godzinę przed czasem i zaczyna się patelnia, która z każdą godziną przybiera na sile, osiągając z pewnością trzydzieści stopni. Niestety cienia jest coraz mniej i chowamy się w naszym namiocie-messie, gidze też robi się coraz goręcej.
Obóz jest dobrze prz6gotowany: są tu umywalki i rura ze źródlaną wodą na skale, gdzie można się umyć. Toalety są wszędzie w zasięgu wzroku.
Resztę dnia spędzamy rozmawiając, grając w karty, chwaląc kucharza, że po jego jedzeniu mieliśmy tylko jedną biegunkę oraz podziwiając otaczające nas z każdej strony ośnieżone szczyty.
Wychodzimy około 6:40 rano. Planowo powinniśmy dojść do obozu Goro II około piętnastej, ale dzięki dość szybkiemu tempu udaje nam się dotrzeć po trzynastej.
Droga nie różni się za wiele od poprzedniego dnia, bo większość drogi idzie się znowu prze lodowiec Baltoro, czyli przez hałdy obsypujących się po lodzie kamieni. Jest trochę łatwiej niż wczoraj, ale za to trasa jest dłuższa.
Trochę za połową trasy znów mamy lunch na kamieniach, gdzie nasz kucharz Jaja Uncle przyrządza nam na szybko zupę z kurczaka z makaronem, trochę przekąsek, owoców z puszki, herbatę i lodowaty napój na wodzie prosto z lodowca, idealny na kolejny gorący dzień.
Na szczęście jest o parę stopni mniej niż wczoraj i da się iść.
Z obozu mamy piękny widok na ośnieżone góry dookoła, w tym na Masherbrum, Gasherbrum IV i kawałek Broad Peak. Na lewo od Broad Peak znajduje się K2, w chwili obecnej całkowicie jeszcze zasłonięty przez inne góry.
Dziś po raz pierwszy od rozpoczęcia trekkingu mamy na chwilę Internet, dzięki czemu możemy powiadomić najbliższych, że jeszcze żyjemy. Jest to możliwe dzięki nowo wybudowanej infrastrukturze GSM w okolicy Concordii, ale trzeba mieć specjalną kartę SIM z północnego Pakistanu, która działa w tym rejonie.
Po kolacji spędzamy czas z naszymi pakistańskimi przyjaciółmi w ich namiocie, gdzie dyskutujemy nad różnicami kulturowymi.
Jeśli chodzi o sam trekking, dzisiejszy dzień niewiele różni się od dwóch poprzednich. Wychodzimy o siódmej, a całe pięć godzin idziemy hałdami lodowca dochodząc do Concordii w samo południe.
Noc była już na minusie, poranek na ciepłego polara a w południe prawdopodobnie jakieś 25 stopni.
W obozie rozkoszujemy się widokiem K2 i Broad Peak. K2 to przez Pakistańczyków nazywana jest kapryśną górą i nie odkryła się nam w całości, ale zobaczyliśmy jej zdecydowaną większość.
Teraz jest po dwudziestej a na zewnątrz jest już poniżej zera. Prawdopodobnie czeka nas około -15 stopni.
Według przewodnika mamy dzisiaj około dziesięciu godzin trekkingu, a chcemy wrócić do naszego obozu przed zmierzchem, dlatego wychodzimy o 6:40 rano.
Droga nie różni się bardzo od poprzednich dni, ale bonusem jest sporo szczelin lodowych oraz możliwości poślizgnięcia się na lodzie i wpadnięcia w nie.
Wychodzimy z dwoma ratownikami, którzy mają sprawdzić nasze możliwości przed atakiem na Gondogoro La i od razu tempo mamy ratownicze. W godzinę przechodzimy największe szczeliny i dochodzimy do nadajnika GSM, a po dziesiątej rano dochodzimy do Broad Peak Base Camp, gdzie zostajemy zaproszeni przez Monikę Witkowską na herbatkę, przy której opowiada nam o swoim nieudanym ataku na Broad Peak. Niestety Monika dotarłszy na 7500m musiała zrezygnować. Opowiedziała nam też o woich doświadczeniach z HAP-ami (z ang,: High Altitude Porters), czyli tutejszymi odpowiednikami szerpów. Jeden na przykład podczas ataku szczytowego stwierdził sobie, że boli go brzuch i że wraca, a innego jeszcze przed ścianą zaczęło boleć serce i trzeba było zrezygnować z wejścia.
Czas nas goni, więc po chwili rozmowy idziemy do K2 Base Camp. Niestety wiemy już, że nie zdążymy zobaczyć cmentarza Gilgit Monument, bo zgodnie z obliczeniami w K2 BC będziemy w południu, i tak też się dzieje.
W K2 Base Camp poznaję pakistańską ekipę Saminy Beck, słynnej himalaistki, która zdobyła Everest. Niestety nastroje w ekipie są minorowe, bo dopiero co stracili kolegę, który zginął pod lawiną podczas ich ataku na K2, a dwóch innych członków ekipy zostało zabranych helikopterem. Atak na szczyt udał się tylko jednej osobie z ekipy, a reszta musiała zakończyć swoją wspinaczkę porażką, bo kolejnego ataku w tym roku już nie będzie.
Podobnie z angielską ekipą, której atak również się nie udał.
W drodze powrotnej znowu zachodzimy na chwilę do Moniki i poznajemy kolejnego, rosyjskiego wspinacza Vitaliego, który kilka dni temu brał udział w akcji ratunkowej, gdy na Broad Peak zaginął koreański himalaista. Niestety odnalazł już tylko ciało. Vitali z ekipą kręcą film o tej właśnie górze.
Broad Peak nie jest w tej chwili łaskawy, bo ani jemu, ani jeszcze kilku ekipom nie udało się go zdobyć, a sezon się już kończy i w najbliższych dniach większość się rozjedzie do domów.
Umęczony, ze obolałymi stopami, gdy każdy krok sprawia już ból, po dwunastu godzinach wracam do naszego obozu.
Jeśli ktoś z Was będzie wybierał się do K2 Base Camp, to miejcie na uwadze, że odcinek tam i z powrotem to około 25 km, cały czas po kamieniach. Jeśli chcecie uniknąć presji czasu, wyczerpania i mieć pewność, że zrealizujecie ten główny punkt wyprawy, zaplanujcie sobie jeden nocleg, najlepiej w Broad Peak Base Camp.
Prognoza pogody na jutro jest zła, dlatego podejmujemy decyzję, która zaważy o reszcie naszego trekkingu... Przejście przez przełęcz Gondogoro La przy zapowiadanej pogodzie stanowi poważne ryzyko śmierci podczas wspinaczki. Przy podejściu ma być śnieżyca, która znacznie utrudniłaby nam zdobycie przełęczy, a na samej górze zapowiadane są temperatury, przy których istnieje możliwość zamarznięcia w kilka minut.
Dodatkowo musielibyśmy wyjść o północy, wspiąć się na przełęcz w ciągu czterech godzin i od razu schodzić w dół, bo po wschodzie, kiedy słońce zaczyna ogrzewać górę, lód i śnieg zaczynają się roztapiać i zaczynają spadać ogromne kamienie, które prawdopodobnie by nas zabiły jeśli nie zdążylibyśmy zejść na czas.
W związku z tym zdecydowaliśmy, że wracamy tą samą drogą.
Noc była bardzo kiepska, bo w obozie mieliśmy potężną wichurę. Kilka namiotów, w tym hiszpańskiej ekipy, odleciało wraz z ludźmi. Nasza mesa również pofrunęła, a kuchnia nie odleciała w przestworza tylko dlatego, że nasi tragarze przez całe dwie godziny trzymali namiot.
Rano cały obóz wyglądał jak pobojowisko, a rzeczy były porozrzucane na dużej odległości, co opóźniło nasz wymarsz o około godzinę.
Droga jak zwykle po kamieniach, przez lodowe góry i szczeliny do obozu Goro II zajmuje nam pięć godzin.
Mieliśmy iść dalej, do Urdukas, ale to kolejne pięć-sześć godzin, a po wczorajszym “spacerku” jesteśmy już mocno zmęczeni.
Całe popołudnie odpoczywamy i rozmawiamy z przechodzącymi himalaistami. Znów mamy okazję zobaczyć się z Viltalim Lazo, Antonem i poznać całą jego filmową ekipę. Kręcili tu film dokumentalny ze wspinaczki na Broad Peak, który za niecałe dwa lata będzie wyświetlany w kinach. Vitali opowiedział nam o swoim udanym ataku na Nanga Parbat dwa lata temu, kiedy po zdobyciu szczytu, zszedł trzydzieści metrów niżej i stamtąd zjechał na nartach.
Kiedy jesteśmy tutaj i poznajemy różnych słynnych himalaistów i rozmawiamy z nimi, codziennie słyszymy o śmiertelnych wypadkach na K2 oraz na Broad Peak. Tutaj śmierć jest codziennością.
Rano zaczyna się mocno chmurzyć, dlatego pakujemy rzeczy przeciwdeszczowe i o siódmej rano wyruszamy w trasę.
W połowie drogi do Urdukas zaczyna padać deszcz, który nasila się coraz bardziej, a droga przez lodowiec robi się coraz bardziej oblodzona i śliska, bardziej niż w poprzednich dniach. Gdy dochodzimy do Urdukas o dwunastej (po pięciu godzinach), pada już bardzo mocno, a my mamy tu przerwę na lunch pod chmurką.
Rozmawiamy z paroma osobami na miejscu, którzy przyszli tu z dołu i dowiadujemy się, że drogi dojazdowe do Jhola, dokąd dojechaliśmy na początku Jeepem, są zablokowane z powodu osuwisk i istnieje możliwość, że będzie nas czekało kolejne 30 km piechotką do Askole, dokąd być może da radę dojechać nasz samochód.
Po lunchu kontynuujemy nasz trekkingu do Khoburtse, oddalonego ponoć tylko o trzy kilometry od Urdukas, co w rzeczywistości okazuje się ośmioma kilometrami, dając nam osiemnaście kilometrów trekkingu w dzisiejszym dniu.
Leje już jak z cebra a nasze ubrania przeciwdeszczowe nie wytrzymują już takiej ilości wody. Dodatkowo droga prowadzi ostro pod górę i mocno w dół po ogromnych kamieniach i na zboczach, gdzie cały czas istnieje ryzyko, że jakieś kamienie obsuną się prosto na nas. Mała rzeczka, którą mijaliśmy idąc do góry stała się ogromnym rwącym potokiem, który może nas z łatwością zabrać ze sobą, a my musimy ją przeskoczyć po kamieniu na samym środku potężnego nurtu.
W końcu, po dwóch i pół godzinach, przemoknięci do suchej nitki dochodzimy do obozu, gdzie nadal nie jest całkowicie bezpiecznie, bo ostatnim razem, kiedy była ulewa, z góry, na zboczu której znajduje się obóz, spadł ogromny głaz zabijając dwie osoby.
Teraz jesteśmy już w naszych namiotach i szykujemy się do snu, a wszystkie nasze ubrania są nadal mokre. Miejmy nadzieję, że jutro będzie ciepło i słonecznie.
Ostatnia ulewa spowodowała znaczne zmiany w strukturze lodowca Baltoro, a co za tym idzie, dotychczasowe drogi już nie istnieją. Nasi przewodnicy i tragarze muszą wytyczyć nową trasę na lodowcu.
Droga jest fatalna! Jakieś pół godziny po starcie idziemy stromym, oblodzonym zboczem i dochodzi do wypadku. Moja noga ześlizguje się w dół i zaczynam spadać w dół po lodowych zboczu, ale Ghani i kolega z grupy reagują natychmiastowo i wyciągają mnie za ręce do góry. Na szczęście nie było to wysoko, więc może co najwyżej bym się połamał ;)
Dalej idziemy po ogromnych i niestabilnych głazach, gdzie trzeba ważyć każdy krok, by się nie przewrócić ani nie wykręcić sobie kostek. Idziemy tak przez dwie godziny wchodzić na ogromne hałdy kamieni i schodząc z nich.
Potem zaczyna być już trochę łatwiej, ale kostki dają już mocno w kość po poprzednim odcinku.
Nawet tragarze narzekali, że stracili bardzo dużo energii na tych głazach szukając drogi, a naszego kucharza znaleziono nieprzytomnego, leżącego na kamieniach i trzeba było go prowadzić jeszcze kolejne kilka godzin do obozu.
Końcówka lodowca też była trudna, bo tamta droga, którą wchodziliśmy do góry została zalana i w tej chwili płynie tam wielka rzeka, dlatego musimy iść dookoła.
W efekcie cała droga zajmuje nam siedem zamiast pięciu godzin.
Po południu do obozu dochodzi inna grupa z Polski oraz z Rosji.
Jak wstajemy rano nic nie zapowiada tego, co się dzisiaj wydarzy, a wydarzy się bardzo wiele.
Wychodzimy przed ósmą rano. Pogoda jest niespecjalna, od czasu do czasu trochę kropi, więc bierzemy przeciwdeszczowe ubrania i wyruszamy, aby pokonać ostatni odcinek naszej trekkingu.
Szybko pogoda zaczyna się psuć, a poziom wód jest na tyle wysoki, że wiele odcinków musimy pokonywać w rwącej rzece powyżej kolan.
Jest nawet jeden odcinek, gdzie musimy iść nad rwącą rzeką, po skałach, na stromym zboczu, trzymając się kabla telefonicznego.
Droga zajmuje nam trochę ponad pięć godzin, a takich przepraw przez rzekę mamy chyba z sześć, do tego momentami dość solidnie pada, a kamienie i zbocza momentami są śliskie.
Reszta trasy, poza rzekami, jest już dość łatwa, ale to może jedna trzecia całego odcinka.
Do ostatniego obozu dochodzimy po około sześciu godzinach, a tam czekają już na nas jeepy. Do jednego na pakę ładowane są wszystkie duże bagaże, a na tych bagażach siedzi kilkunastu tragarzy. Wszystko i wszyscy, można by powiedzieć “na wcisk”, a Ci, dla których nie ma miejsca, będą stali przez kilka godzin na bagażniku trzymając się krat.
Kiedy ruszamy jest godzina szesnasta.
Od razu zaczyna się jazda nad przepaściami, a tragarzami w samochodzie rzuca na boki niczym kukłami.
W Hushe czeka nas pierwsza niespodzianka, bo zawaliła się droga i trzeba przejść jakieś pół kilometra stromym zboczem do następnego jeepa, który już czeka na nas po drugiej stronie zerwanej drogi.
Prawdziwe problemy zaczynają się dopiero za Askole, gdzie jadąc nad przepaścią okazuje się, że mamy zerwany kawałek drogi, przez którą teraz płynie wodospad. Musimy przejść przez niego pieszo, przy okazji grzęznąć powyżej kostek w błocie. Dla bezpieczeństwa samochód przejeżdża bez pasażerów i ruszamy w dalszą drogę.
Już niecałe pół godziny później natrafiamy na kolejną zniszczoną drogę, ale tym razem jest to co najmniej kilkanaście metrów brakującej nawierzchni, zmytej przez rwącą rzekę. Tracimy nadzieję, bo nawet samo przejście tędy jest bardzo ryzykowne.
Kilkadziesiąt osób pod przewodnictwem naszego Ghaniego próbuje przesunąć wielkie głazy, by utworzyć prowizoryczną drogę. Po ponad trzech godzinach ciężkiej pracy w błocie i deszczu udaje im się stworzyć wąski przejazd, pozwalający dosłownie na milimetry przecisnąć się naszego jeepowi, łapiącemu już przechył nad przepaścią.
My z kolei musimy przejść przez rzekę, by przedostać się na drugą stronę.
Po przejechaniu kawałka musimy zaczekać na samochód tragarzy. Okazuje się, że jak przejechaliśmy, część stworzonego przejazdu znowu się zawaliło i musieli po raz kolejny go odbudowywać. Na szczęście udało im się to w kilkanaście minut.
Przed drugą w nocy zatrzymujemy się na jedzenie w restauracji bez świateł i jedząc kurczaka Chicken Karai z ryżem oraz chlebkiem Naan odreagowujemy nasze wcześniejsze przygody.
Dalej było jeszcze kilka drobniejszych sytuacji, gdy musieliśmy przejechać przez rzekę nad przepaścią czy przez drewniany most, w którym brakowało więcej niż połowę desek, ale to nie robiło na nas już większego znaczenia.
Padnięci dojeżdżamy do naszego hotelu w Skardu po piątej rano, czyli po trzynastu, zamiast pięciu-sześciu godzinach jazdy ciesząc się, że udało nam się przeżyć.
Pół pierwszego dnia przesypiamy i dopiero wczesnym popołudniem wyruszamy na miasto na spacer. Skardu, pomimo odwiedzających je wielu sław himalaizmu, nie jest miastem turystycznym i zachowało w pełni swój kulturowy koloryt i na próżno szukać tu typowo turystycznych sklepów czy restauracji. Dominują tu raczej budki z jedzeniem na ulicy i małe, spelunowato wyglądające knajpki, w których stołują się Pakistańczycy, market, warsztaty dla motorów oraz punkty wymiany opon. Na próżno szukać tu turystów i wydaje się, że my jesteśmy tu jedynymi, ale czujemy się bardzo bezpiecznie a ludzie są dla nas wyjątkowo życzliwi.
Nasz kucharz “Jaja Uncle” zaprasza nas na wieczór do swojego domu, więc mamy okazję zobaczyć jak wygląda tradycyjne pakistańskie domostwo. Zostajemy zaproszeni do męskiej części domu, w której znajduje się pokój dla gości. Druga część domu przeznaczona jest tylko dla kobiet. Wyjątek stanowi małżeńska sypialnia, w której małżonkowie spędzają czas razem.
Przy wejściu do pokoju zdejmuje się buty i siada na dywanie, opierając się o pufy. Gospodarz na środku dywanu rozkłada obrus i oferuje poczęstunek. Najczęściej jest to ciasto, owoce i herbata. W tutejszej kulturze je się najczęściej właśnie na podłodze.
Najważniejsze miejsce w pokoju zajmuje oczywiście Koran, który kładzie się na najwyższym możliwym miejscu, a przed wzięciem go należy umyć twarz i ręce.
Spotkanie mija bardzo przyjemnie, ale zmęczenie po prawie nieprzespanej nocy daje nam się we znaki, więc wkrótce wracamy do hotelu, aby odpocząć.
Dzisiejszy dzień poza wycieczkę nad jezioro Kachura, oddalone niecałą godzinę drogi od Skardu, mija nam leniwie. Zmęczenie materiału musiało kiedyś nastąpić i dziś to właśnie ten dzień.
Dojazd nad jezioro zajmuje jakąś godzinę. Jest tu bardzo popularne miejsce wśród pakistańskich turystów. Z zagranicznych turystów są cztery osoby i jest to nasza grupa. Znajduje się tu hotel i kilka knajpek, w których goście popijają pakistańską herbatę (jest to herbata z mlekiem, solą i cukrem). Przy jeziorze można wypożyczyć łodzie, kajaki i rowery wodne. Wypożyczenie kosztuje ok. 2500 rupii pakistańskich (ok. $15) za całą łódź, co jest dość wysoką ceną, zważywszy, że na mieście w restauracji można zjeść obiad za 300-400 (ok. $3), a z ulicy nawet za połowę tej ceny.
W hotelu Mashabrum, w którym się zatrzymaliśmy pełno jest dziś sław himalaizmu, którzy zeszli z gór i szykują się do powrotu do swoich domów. Sezon wspinaczkowy dobiegł końca. Niektórzy koczowali w base camp’ach już od czerwca, czekając na okazję, by zdobyć swoją górę. Dziś w hotelu grupa Alexa Txikona celebruje zdobycie Gasherbrum III rozdając wszystkim siedzącym przy stolikach gościom tort. Jest i też Monika Witkowska, która na chwilę przemknęła w hotelowej restauracji.
My również mamy uroczysty obiad na zakończenie udanej wyprawy, bo jutro wcześnie rano lecimy już do Islamabadu.
O dziewiątej rano mamy samolot do Islamabadu. Tym razem już nie anulowano nam lotu i nie musimy tłuc się przez dwadzieścia jeden godzin przez Karakorum Highway, a w Islamabadzie jesteśmy w nieco ponad godzinę. Co za wygoda!
Przy stanowisku Check Inn :) panowie sprawdzają nasze dokumenty, po czym wszystkie nasze duże plecaki ważone są razem na kupie na ogromnej wadze, która, sądząc po wyglądzie, prawdopodobnie ma dużo więcej lat niż my. Po tym wszystkim pozostaje nam już tylko czekać na kanapach w hali odlotów na wezwanie.
Podczas lotu udaje nam się zobaczyć Nanga Parbat, która nawet z tej wysokości jest gigantyczna! Tak więc właściwie na trekking na Nangę już iść nie musimy ;) Myślę, że mimo to wrócimy tu za parę lat.
W Islamabadzie jesteśmy po dziesiątej, skąd odbiera nas Abbas, nasz kontakt z ramienia agencji.
Priorytetem są testy na Covid, bo zostało nam 48 godzin do wylotu. O ile procedura idzie szybko i test można wykonać od ręki za ok $40 płacąc kartą, o tyle gorzej jest z samym testem, bo laborant wwierca się przez nos aż po mózg, pobierając prawdopodobnie próbkę płynu mózgowo-rdzeniowego.
Wyniki testu mamy otrzymać na maila w ciągu sześciu do ośmiu godzin.
Na zakończenie agencja zaprasza nas do znanej restauracji w Islamabadzie na obiad, co jest bardzo miłym i niespodziewanym gestem. Restauracja specjalizuje się w potrawach z baraniny w postaci grillowanej albo w stylu Karai. Jest popularna zarówno wśród mieszkańców jak i turystów, stąd dwa pomieszczenia - jedno ze stołami, gdzie jedzą turyści, oraz drugie, gdzie mieszkańcy siedzą na dywanie na podłodze, co jest tutaj czymś zupełnie normalnym i oczywistym.
Następnym punktem jest Meczet Króla Fajsala, szósty największy na świecie. Ten nowoczesny meczet został wybudowany w 1986r przez tego właśnie saudyjskiego króla i kosztował sto dwadzieścia milionów dolarów. Może on pomieścić trzystu tysięcy wiernych.
Po meczecie odwiedzamy jeszcze park Daman-e-Koh na wzgórzu z widokiem na całe miasto, gdzie znajduje się wesołe miasteczko, cała masa kolorowych jarmarków oraz platforma widokowa, z której widać m.in. meczet, o którym wspominałem przed chwilą, kilka drapaczy chmur, a przy dobrej pogodzie nawet jezioro za miastem. Dzisiaj, chociaż pogoda jest dobra i jest gorąco, nad miastem unosi się smog, utrudniający widoczność, dlatego najlepiej wybrać się tu świeżo po deszczu. Po parku biega sporo małp, ale trzeba uważać, bo bywają one agresywne.
Po zmierzchu udajemy się ponownie do meczetu Króla Fajsala, żeby zobaczyć jak wygląda oświetlony w nocy i robimy tu krótką sesję fotograficzną, po czym jedziemy na jedzenie w nowoczesnej dzielnicy knajpek, restauracji i fast-foodów, gdzie jest już całkiem europejsko.
Rano mamy niespodziankę, bo nasz kierowca się spóźnia. Okazuje się, że kiedy dzwonię do niego dwadzieścia minut po czasie, odbiera zaspanym głosem, wyrwany ze słodkiego snu. Na szczęście nadrabia łamiąc lokalne przepisy dotycząca prędkości i bez problemu dojeżdżamy na lotnisko na czas.
Sam lot trwa około dwóch godzin i przebiega sprawnie pomijając fakt, że sądząc po temperaturze w samolocie, prawdopodobnie wieziemy mrożonki.
Na lotnisku czeka już na nas drugi kierowca, który zabiera nas do hotelu.
Okolica, gdzie się zatrzymujemy mocno przypomina już Indie, a ten typowy, indyjski zgiełk i chaos oraz wszędzie wciskające się motory i Tuk-Tuki stają się naszą nową rzeczywistością.
W okolicy prawie wszystkie sklepy i restauracje są zamknięte - jak się okazuje, ze względu na rosnącą liczbę infekcji mutacją Delta.
Jedyna otwarta restauracja to Pizza Hut i sklepik z wydrukowaną na kartce papieru nazwą “Seven Eleven”, w którym wszystkie ceny są według uznania sprzedawcy, ewentualnie też do negocjacji.
Warto wspomnieć o przygodzie, jaka nas spotkała. Otóż byliśmy tutaj na tyle popularni, że tuż przed nami z piskiem opon zatrzymuje się rozklekotany samochód, z którego wybiega do nas kobieta. Twierdzi, że jest reporterką dla jednej z tutejszych stacji telewizyjnych i że chciałaby z nami zrobić wywiad. Uzbrojona w kamerę pod postacią telefonu komórkowego prosi, żebyśmy krzyknęli „Hello Subbhi” i podnieśli kciuki, po czym szczęśliwa biegnie do samochodu i odjeżdża.
Z odwiedzonych przez nas punktów, czyli plaży Seaview, punktu widokowego Do Darya, parku Bagh Ibn-e-Qasim i Mohatta Palace wszystko poza punktem widokowym było zamknięte.
Niepocieszeni zamknięciem prawie całego miasta wracamy do hotelu, gdzie spędzamy resztę dnia.
Nie wiemy czy jutro nasz lot się odbędzie. Dzisiejszy lot był odwołany, a próbując dokonać odprawy online na stronie Turkish Airlines dostaję komunikat, że nasz lot został zmieniony i jestem proszony o wybranie nowego terminu lub anulowanie lotu. Jednocześnie na stronie lotniska oraz w systemie rezerwacji lot nadal jest oznaczony jako planowy, a koleżanka Magda z naszej grupy, z racji swojej pracy przy organizacji lotów, mając dostęp do systemu Amadeusz podejrzała, że lot również w tym systemie jest oznaczony jako aktualny.
No cóż, okaże się jutro rano na lotnisku…
Na lotnisku okazuje się, że jednak nasz lot odbędzie się planowo.
Przy odprawie znowu musimy pokazać stertę dokumentów, w tym zarówno certyfikaty Covidowe, jak i wyniki testów. Nieposiadanie jednego z tych dokumentów wyklucza możliwość podróży, i taka sytuacja spotkała jedną kobietę, która pomimo błagania i płaczu, została odprawiona z kwitkiem.
Karachi żegna nas plakatem wspierającym Kaszmir…
W Istambule na lotnisku nie mamy już żadnych problemów i po kilku godzinach czekania lecimy już do Pragi, gdzie kończy się nasza wyprawa.
Aby wesprzeć mój projekt Transazja, kliknij
Tweet