Indie i Nepal

Trasa

17.03. Przylot do Bombaju, zwiedzanie miasta

18.03. Przelot Bombaj - Jaipur, zwiedzanie Jaipuru

19.03. Delhi - zwiedzanie

20.03. Agra - zwiedzanie

21.03. Dharamsala

22.03. Dharamsala

23.03. Przelot Delhi - Katmandu

23.03. - TREKKING ANNAPURNA BASE CAMP (SANKTUARIUM)

23.03: Przylot do Katmandu, transfer do hotelu.

24.03. Poranny lot do Pokhary, przejazd do Nayapul.Trekking rozpoczyna się z Nayapul (1050m) i wiedzie przez Birethanti(1065m.) do Tikhedhunga (1577M), gdzie zostajemy na noc.Trasa idzie przez małe wioski, których większość mieszkańców jest buddystami.

25.03. Trek z Tikhedhunga do Ghorepani (2874 m.), Ulleri (2070m.) i Banthanti. Widok na Machhapuchhare / Fish Tail (6997m.), Hiunchuli (6441m.) i Annapurnę Południową (7219m) na trasie do Ghorepani.

26.03. Trekking z Ghorepani do Tadapani i na szczyt Poon Hill (3232m), by podziwiać wschód słońca na Dhaulagiri (8167m.), Tukuche Peak (6920m.), Nilgiri (6940m.), Varaha Shikhar (7847m.), Annapurnie I (8091m.), Annapurnie Południowej (7219m.), Annapurnie III (7855m.), Machhapuchhare (6993m.), Annapurnie IV (7525m.), Annapurnie II (7937m.), Lamjung Himal (6931m.) i na innych, pokrytych śniegiem górach.Zejście z powrotem do Ghorepani, śniadanie i trek do Tadapani (2650m).

27.03. Tadapni (2675m.) do Chhomrong (2170m). 

28.03. Chomrong przez Sinuwa (2350m) do Himalaya Lodge (2965m). 

29.03. Trek z Himalaya Lodge przez Hinko Cave (3160m.) do Annapurna Base Camp / Sanktuarium Annapurny (4110m) . Widok na Mount Hiunchuli (6441m.), Annapurnę Południową (7229m.), Annapurnę I (8091m.), Annapurnę III (7555m.), Gangapurnę (7454m.) i Machhapuchhare / Fish Tail (6997m.). 

30.03. Annapurna Base Camp (4110m) przez Sinuwa (2700m) do Dovan. Widok na Hiunchuli (6441m.), Annapurnę Południową (7229m.), Annapurnę I (8091m.), Annapurnę III (7555m.), Gangapurnę (7454m.) i Machhapuchhare / Fish Tail (6997m.). 

31.03. Trekking z Dovan to Jhinudanda (1750m) przez Chhumrong Khola. Gorące źródła przy brzegu Modi Khola.

1.04. Trekking z Jhinudanda przez Landruk (1640m.) - dużą wioskę, zamieszkałą przez mieszaną ludność Gurung, Magar, Cheetri i Braminów, dalej przez Tolka (1850m.), Deurali (2100m.) do Pothany (1600m.).

2.04. Trekking z Pothany do Pokahry przez Dhampus Phedi.

3.04. Przejazd do Kathmandu.

4.04. Przelot Katmandu - Delhi

6.04. Wylot z Bombaju

 

5 dni do wyjazdu

 

Jest wtorek, 10-go marca, godzina 21:08 kiedy piszę tego bloga. Jestem już spakowany, mimo, że zostało jeszcze 5 dni do wyjazdu. Adrenalina i endorfiny zaczynają dawać o sobie znać, dlatego tak wcześnie zdecydowałem zacząć się pakować. Tak więc mam dwa plecaki – jeden 80 litrów i drugi, podręczny – 25 litrów, który na razie spakowałem do dużego plecaka. Jestem dumny z siebie, bo po sprawnej segregacji rzeczy cały mój bagaż waży zaledwie 17.5 kg. W plecaku mam (prawdwopodobnie) wszystko, co będzie mi potrzebne, czyli ubrania na gorące i zimne dni, w tym kurtkę trekkingową, śpiwór, dres do spania w razie mrozów w Himalajach, buty, latarkę, przewodnik, aparat, statyw, dokumenty, tableta, kosmetyki, lekarstwa i jeszcze wiele innych rzeczy.

Teraz pozostaje tylko czekać do wyjazdu… :)

Dzień wyjazdu

Po 4 i pół godzinnym locie samolotem Turkish Airlines z Dublina do Istambulu, który pamięta prawdopodobnie czasy naszych przodków, wylądowalismy na miejscu przed północą lokalnego czasu. Atmosferę z lat 80-tych idealnie obrazują puszczane (tylko w Business Classie) filmy ze starego dobrego VHS-u, co wspaniale było widać podczas przewijania programów, być moze przez samego kapitana. Wprawdzie my swojego telewizora nie mieliśmy, ale rozmowa, całkiem niezłe jedzenie (kurczak z ryżem - oj zaczyna sie powtórka z Panamy ;)) oraz bardzo miła obsługa nadrobiły braki. 

Oczywiscie toast z whisky z colą za udaną wyprawę być musiał, bo przecież nie chcemy żadnych komplikacji. 

Wysiadamy z samolotu w zapadanym Istambule tuż po jedenastej wieczorem ale na szczęście deszcz przestał juz padać. Jadąc lotniskowym autobusem do naszego terminalu mamy okazję zobaczyć ogrom tego lotniska, które przypomina bardziej małe miasto aniżeli lotnisko. Wiele ogromnych, wielopiętrowych, szklanych budynków wręcz przeraża swoim ogromem. Na szczęście sam nasz terminal, a raczej część, po której my się poruszamy, nie jest taka wielka i jest dobrze oznaczona. Znaki prowadzą nas prosto do odprawy paszportowej. Jest tu kilkanaście okienek, a przy niektórych są tylko tureckie napisy. My oczywiscie trafiliśmy do właśnie takiego, które okazalo się, ze obsługuje tylko obywateli tureckich, więc musieliśmy cofnąć się do właściwej kolejki. 

Sama kontrola to zerknięcie na wizę elektroniczną, zeskanowanie paszportu i wbicie pieczątki (będzie kolejna, tym razem okrągla, czerwona do kolekcji). Cała procedura trwa może 30 sekund.

Dalej czekamy kilkanaście minut przy pasach bagażowych, aż na tablicy pojawi się Dublin z numerem 4. Stojąc i czekając na bagaż poznajemy amerykanina, mieszkającego od sześciu miesięcy w Istambule, od ktorego dowiadujemy się już wielu ciekawych informacji, w tym m.in. że do Hagia Sofia niestety nie wejdziemy, bo w poniedziałki jest zamknięte na sprzątanie i renowacje. Dowiadujemy się też, że samo miasto jest bardzo bezpieczne i nie musimy sie w żadnym stopniu obawiać o nasze bezpieczeństwo. Ludzie są przyjaźni i pomocni. Dowiadujemy się też, że po płónocy niestety nie działa żadna komunikacja miejska poza taksówkami, więc musimy zapłacić mniej więcej 30-40 lirów (ok. 10-15 EUR) za taksówkę do naszego hotelu. W rzeczywistości okazuje się, że kwota ta wynosi 60 lirów, bo taksówkarze nie chcą się targować, zasłaniając sie stałą ceną za kurs. Od naszego amerykańskiego informatora udaje nam się też dowiedzieć, że na zobaczenie tego, co najważniejsze wystarczy nam jeden dzień, czyli tyle, ile właśnie mamy, bo jutro (a właściwie to już dziś o 19-tej) lecimy do Bombaju.

Dojazd taksówką do naszego hotelu zajmuje nam około pół godziny wzdłuż wody. Miasto robi wrażenie nowoczesnego, ale czy tak jest, przekonamy się jutro.

W hotelu zostajemy miło powitani przez starszego Pana recepcjonistę i dostajemy po drobnym upominku - brasnoletce z Okiem Proroka w saszetce w tureckie wzory - bardzo miły prezent.  

Pokój mamy bardzo przyzwoity, żadnych robaków (jeszcze, ale spodziewam się ich w Indiach), bardzo czysty, stylowo i nowocześnie urządzony.

 

Jest 2:23 a pobudka okolo ósmej rano, więc czas się przespać. Bez odbioru :)

Dzień 2: Istambuł i lot do Bombaju

Jest 23:20 czasu polskiego, czyli godzina wcześniej w Istambule i 3:50 w nocy w Bombaju. Lecimy samolotem z prędkością prawie 900 km/h i została nam niecała godzina do lądowania. Ciężko spać, więc zdecydowałem się wykorzystać ten czas bardziej produktywnie i opisać dzisiejszy dzień.

Tym razem trafiliśmy na o wiele lepszy, większy i nowocześniejszy samolot niż tamten do Turcji. Mamy na tyle dużo miejsca, by wyciągnąć nogi i nie musieć mieć głowy między nimi. Adrenalina daje o sobie znać, w czego wyniku już druga noc z rzędu prawie nieprzespana.

Po spóźnionym dolocie praktycznie na ostatnią chwilę dołączyła do nas w Istambule Magda, z którą byłem razem w Brazylii. Istniało jednak spore ryzyko, że nie zdąży na przesiadkę, więc wszyscy najedliśmy się trochę strachu, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło!

Tak więc już w pełnym, trzyosobowym składzie Odkrywcy Świata ruszają na podbój Indii.

Dzisiejszy dzień zapowiada się bardzo aktywnie, bo mamy tylko jedną dobę na zobaczenie Bombaju.

Ale wracając do dnia w Istambule, który właśnie się zakończył...

Zafundowaliśmy sobie pobudkę po siódmej rano, a przed ósmą byliśmy już po śniadaniu, co dla mnie jest rzeczą niebywałą, gdyż zazwyczaj wstaje jak każdego popołudnia, ale na wyprawie wyjątkowo jestem skłonny nawet do tak ogromnych poświęceń...

Właściciel hotelu osobiście oferuje nam całkowicie bezpłatne zwiedzanie okolicy, w tym pobliskiego meczetu oraz punktu widokowego na Cieśninę Bosfor. Jest chłodno i pochmurno, ale z przejaśnieniami i nie pada. Niedaleko punktu widokowego znajduje się przystań promowa i za bodajże 4 liry tureckie (ok. 6 złotych) można przeprawić się promem, pływającym co dziesięć minut do Azji. Rejs promem zostawiamy sobie na później, bo najważniejsze jest dla nas zwiedzenie centrum, a przede wszystkim słynnej Hagii Sofii i Błękitnego Meczetu. Jak już wiemy, do Hagii Sofii nie wejdziemy i nawet wpływy polityczne właściciela naszego hotelu nic tu nie pomogą, ale zawsze warto jest zobaczyć ją z zewnątrz.

Idąc przez targ jesteśmy co rusz zaczepiani przez sprzedawców, ale muszę przyznać, że w bardzo łagodny sposób, Niektórzy nawet próbują zaimponować nam swoją polszczyzną rodem Kalego. Niestety „taniej niż w Biedronce” jeszcze tu nie dotarło, w odróżnieniu od innych krajów arabskich, ale handlarze tureccy są bardzo pojętni i trzeba mieć nadzieję, że to się bardzo szybko zmieni ;)

 

Tradycyjnie trzeba kupić magnes na lodówkę, których trochę już mi się uzbierało. Udaje nam się kupić trzy sztuki za 5 lirów, kilka pocztówek, których pewnie i tak nie zdążymy wysłać, oraz tradycyjną, złotą inskrypcję na materiale, którą wiesza się w mieszkaniu dla ochrony miru.

Spacerując w kierunku Błękitnego Meczetu zachodzimy do paru innych, znanych i pięknych meczetów. W odróżnieniu od wielu innych krajów, tutaj „niewiernym” pozwala się na ich zwiedzanie po uprzednim zdjęciu butów i uszanowaniu reguł, dotyczących strojów. Oczywiście szorty są kategorycznie zabronione, mężczyznom nie wolno nosić czapek, a kobiety muszą mieć na głowach chusty.

 

Gdyby nie liczne meczety, Istambuł wyglądałby bardzo podobnie jak inne nowoczesne, europejskie miasta. Do Błękitnego Meczetu i bazyliki Hagia Sofia prowadzą urokliwe małe uliczki z licznymi sklepami, restauracjami, a bliżej samego centrum biegnie nowoczesna linia tramwajowa. Warto też przy tej okazji wspomnieć o linii metra, które łączy centrum aż z samym lotniskiem, co jest bardzo dużym udogodnieniem. Problemem jest tu tylko kiepska znajomość angielskiego, ale Turcy zdecydowanie nadrabiają życzliwością i chęcią pomocy.

Szybko udaje nam się wejść do Błękitnego Meczetu, który wewnątrz rzeczywiście robi wrażenie. W środku możemy pozostać tylko około pół godziny, bo potem zaczyna się modlitwa. Wnętrza tworzą niesamowitą atmosferę zadumy, a wielkie, kolorowe witraże, żyrandole i elementy gotyckiego stylu dodają i powagi, i podkreślają małość człowieka wobec Stwórcy.

 

Później udajemy się na spacer wokół Hagii Sofii i zachodzimy do jednej z lokalnych restauracji na jedzenie, herbatę i kawę turecką. Jedzenie w Turcji jest bardzo smaczne i godne polecenia.

 

Dalej nie mamy już tak wiele czasu, ale wystarczająco, żeby zwiedzić oblegany przez Japończyków Pałac Topkapi. Jest to wielki kompleks pałacowy Sułtana Mehmeda II Zdobywcy oraz jego następców, składający się z licznych ogrodów, wielieją kuchni i haremu, do którego oczywiście musimy zajść :)

 

Potem jeszcze tylko zostaje nam przejście przez Hipodrom i obejrzenie obelisków i rzeźb, by zaraz potem wyznaczyć kurs prosto do naszego hotelu. Jak się okazuje, „prosto” wcale tak prosto być nie musi, bo normalnie dojście do naszej okolicy zajmuje jakieś dwadzieścia minut, ale znalezienie go w ogromie małych uliczek zajmuje nam kolejne tyle i nawet mieszkańcy mają problemy ze znalezieniem tego miejsca.

W końcu meldujemy się po bagaże i w drogę na lotnisko. Kurs taksówką w godzinach szczytu może zająć ponad godzinę i kosztować niemało, ale obsługa tłumaczy nam, że piętnaście minut pieszo stąd jest stacja metra, które dojeżdża do samego lotniska. W rzeczywistości jest to pół godziny na piechotę, ale mała zaprawa w pełnym rynsztunku przed Annapurną nie zaszkodzi.

Dotarcie na lotnisko zajmuje nam ok. czterdziestu minut, a odprawa przebiega szybko i sprawie. Jeszcze tylko krótki odpoczynek w kawiarni i niedługo potem siedzimy już wygodnie w samolocie do Bombaju.

Dzień 3: Bombaj - indyjska fabryka snów

W Bombaju lądujemy około piątej rano i na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Na miejscu wita nas kolejne lotnisko-moloch, bardzo nowoczesne i kontrastujące z naszymi doświadczeniami i wiedzą na temat Indii. Wyłożone wszędzie dywany na podłogach, boazeria na ścianach i dalej lśniące kafelki dają wrażenie, że Bombaj będzie różnił się od innych indyjskich miast. Może fakt, że miasto to jest indyjską fabryką snów zobowiązuje i może Bombaj okaże się nowoczesnym miastem, na tym samym poziomie co Bangalore, będące indyjską Doliną Krzemową? Kilka następnych godzin albo brutalnie zweryfikuje nasze oczekiwania, albo je potwierdzi.

Dojście z samolotu do wyjścia z lotniska jest zadaniem czasochłonnym, związanym z co najmniej trzema kontrolami. Na początku musimy wypełnić deklarację wjazdową, w której jesteśmy m.in. pytani o nr wizy i miejsce pobytu, łącznie z adresem hotelu i referencjami, a że referencji nie posiadamy, pozostaje nam tylko pozostawić to pole puste, licząc, że nikt nie będzie nam robił problemów. Oczywiście długopisów brak i jeśli ktoś nie ma własnego, musi go sobie wyczarować. Jednej z naszych towarzyszek podróży udaje się wytrzepać długopis z kapelusza i dzięki temu przechodzimy do następnego etapu.

Kolejny "level" to kontrola wizowa i wbicie pieczątki, ale chwilę potem, przy wejściu do sklepu bezcłowego, przez który prowadzi jedyna droga do wyjścia, siedzi sobie na małym krzesełku pani i każdy musi pokazać jej, że rzeczywiście pieczątkę w paszporcie ma, bo inaczej biada mu.

Tak więc idziemy dalej i udaje nam się szybko odebrać nasze bagaże, ale to jeszcze nie koniec, bo przy wyjściu na główny hol lotniska typowani są szczęśliwcy do kolejnej kontroli. Nam udaje się tego uniknąć, ale kolejna kontrola czeka nas jeszcze przy końcowym wyjściu. Tym razem mamy zabrać ze sobą duże bagaże, a małe położyć na taśmie do prześwietlenia. Tak więc jeśli ktoś chciałby coś przemycić, polecamy przepakować to do dużego plecaka tuż po jego odebraniu.

Przy wyjściu dowiadujemy się, że tak łatwo nie dostaniemy się  autobusem do Chemburu - dzielnicy, w której znajduje się nasz hotel i musimy wziąć taksówkę. Opłaca się ja w budce przy parkingu, ale tam też trzeba się wyczekać kilkadziesiąt minut w kolejce, do której co chwile ktoś się wpycha. Dojazd kosztuje nas 450 rupii, czyli jakieś 7 EUR i zajmuje nam około pół godziny. Jest szarówka, ale widać wszechobecne slumsy, zbudowane ze śmieci, patyków, szmat i ze wszystkiego co się da. Co chwile widać ludzi, śpiących na ulicy lub na wózkach, stanowiących zarówno ich dom, jak i narzędzie pracy.

Dojeżdżamy do naszego hotelu i ogarnia nas przerażenie na jego widok. Hotel Pearl Mumbai z perłą ma niewiele wspólnego. Warunki bytowo-higieniczne nie są tu łatwe. Łazienka wygląda jak cela z koszmarów :) Za spłuczkę robi duże, różowe wiadro. Prysznic i wszystko, co metalowe, jest już od dawna zardzewiałe, a na podłodze znajdują się odciski butów kogoś, kto najwyraźniej chodził wcześniej po błocie. Poduszki i ręczniki, choć kiedyś pewnie były białe, teraz są już szare :) Do tego obsługa próbuje nas naciągnąć na wszystkim, czym się da. Za wynajęcie samochodu z kierowcą na parę godzin, już po negocjacjach, życzą sobie 1700 rupii, co na warunki indyjskie tanio nie jest, a jeśli nam to nie odpowiada, to droga wolna jak to określili. Rezygnujemy nawet nie ze względu na cenę, ale na arogancję bardzo pewnego siebie recepcjonisty.

 

Po przerwie na odświeżenie się wychodzimy na śniadanie. Lokalna restauracja, jedna z przyzwoitszych chyba w tej okolicy, odstrasza nas totalnym brakiem higieny, ale głodny człowiek zje wszystko i prawie wszędzie, o czym już kiedyś była okazja przekonać się w Chinach. Nawet kucharz, z którym bylem wtedy na wyprawie, nie był wtedy w stanie rozpoznać jakie to było mięso. Można było się domyślić, że coś, co szybko uciekało, bo im starszy sprzedawca, tym cena identycznie wyglądającej bułki z tym samym mięsem była wyższa.

Na śniadanie zamawiamy Dosa i Masala Dosa, czyli chrupiące cienkie placki z paroma sosami. Masala Dosa podawana jest dodatkowo z warzywami w przyprawie masala.

Kupując butelkową wodę, okazuje się, że jedna z butelek nie była zamknięta a woda smakuje jak kranówka. Jak wiadomo, w Indiach picie kranówki jest bardzo ryzykowne, więc zwracamy wodę kelnerowi, który wkłada ją z powrotem do stojącej obok nas lodówki. A nóż ktoś inny da się nabrać! :) 

Wkrótce po śniadaniu idziemy dowiedzieć się jak możemy dostać się do Bramy Indii i słynnego hotelu Taj Mahal. Mamy dwie opcje: znaleźć kierowcę z samochodem lub pociąg, ponieważ jest to na tyle daleko, że Tuk-Tuki, czyli małe auto riksze tam nie dojeżdżają.

Szukanie samochodu z kierowcą zajmuje nam trochę czasu i póki co, bez powodzenia, więc wpadamy na pomysł, żeby wsiąść do pociągu na pobliskiej stacji Chembur Station. Kupujemy bilety, za jedyne 20 rupii od osoby (całe 30 eurocentów!) i idziemy na peron, gdzie tłoczą się ludzie. Co chwilę czujemy się obserwowani i jesteśmy zaczepiani przez lokalsów, ale prawdziwe przerażenie pojawia się na naszych twarzach w momencie, gdy podjeżdża pociąg. Niektóre wagony nie mają nawet okien, a ludzie wchodzą do nich na wcisk, dając wrażenie, że blacha wagonów jest rozepchana od naporu ludzi, tłoczących się w środku. Żeby tego było mało, po kilkanaście osób wisi nad torami w każdych drzwiach, trzymając się tylko jedną ręką. Pociąg w ogóle się nie zatrzymuje, a jedynie zwalnia, by część ludzi w biegu mogła z niego wyskoczyć, a drudzy by mogli wskoczyć na ich miejsce. 

Wagony są podzielone na męskie i żeńskie, więc wiąże się to z koniecznością rozdzielenia się, a do tego wizja wiszenia nad torami z pędzącego pociągu, upadku z dużą prędkością i ostatecznie zmiażdżenia pod kołami pociągu, pociąga nas w kierunku poszukania sobie kierowcy z samochodem.

Wychodzimy z dworca i dowiadujemy się, że bardzo blisko stąd jest postój taksówek. Na postoju poznamej Samira - kierowcę taksówki, który zgadza się obwozić nas przez cały dzień po mieście za 1400 rupii (około 20 EUR).

Ruszamy natychmiast i po około godzinie jazdy docieramy do Gate of India (Bramy Indii) oraz stojącego naprzeciw niej słynnego hotelu Taj Mahal, w którym kilkanaście lat temu miały miejsce ataki terrorystyczne. Architektura orientalna hotelu, jak i sama Brama Indii, a przede wszystkim jej ogrom, robią wrażenie. 

 

Na dużym placu dookoła Bramy kręci się masa ludzi, ale "białych" jest tu jak na lekarstwo, dlatego bijemy rekordy popularności, gdy co chwilę ktoś prosi nas o pamiątkowe zdjęcie. Czujemy się niczym Michael Jackson i zaczynamy zastanawiać się nad ustanowieniem opłat za zdjęcia :)

 

Jest gorąco, ale da się żyć. Przytłacza raczej cały ten tłum ludzi, trąbiących riksz, stoisk, naganiaczy, ale do tego stopniowo zaczynamy się już przyzwyczajać.

Dalej przejeżdżamy obok białego Ratusza w stylu romańskim, potem zatrzymujemy na chwile na Crawford Market, gdzie poznajemy Króla Przypraw, który dorabia sobie na boku wymianą walut. Tutaj, na tym ogromnym markecie, można kupić chyba wszystko. Jest tu caąa masa stoisk ze wszelakimi owocami, warzywami, mięsem, ciuchami, dywanami, pamiątkami, herbatą i wszystkim, co sobie tylko można wyobrazić.

Po zwiedzeniu marketu udajemy się w dalszą drogę, by zobaczyć Fort i Chhatrapati Shivaji, czyli słynną stację kolejową, potem idziemy na spacer plażą Girgaum Chowpatty, z której rozciąga się widok na centrum Bombaju. Oczywiście co chwilę ktoś się na nas spogląda i nas zaczepia, ale nieugięci idziemy dalej. Z plaży widać też piękny, biały budynek z minaretami - jest to szpital dla muzułmanów.

 

Na koniec wycieczki jedziemy jeszcze do studiów filmowych Bollywood, które znajdują się m.in. w Chemburze, czyli całkiem blisko naszej "Perły". Studia niestety nie są otwarte dla publiczności, ale warto zrobić sobie pamiątkową sesję zdjęciową przy bramie z logo wytwórni.

Teraz czas wracać do "Perelki", gdzie potrzebujemy chwili odpoczynku, by nabrać sił do szukania jakiejś restauracji. Udaje nam się znaleźć całkiem przyzwoitą dwieście, może trzysta metrów od hotelu. Co trzeba przyznać, pomimo złych warunków higienicznych, indyjskie jedzenie nie ma sobie równych. Jest bardzo dobrze przyprawione, zawsze pachnące, aromatyczne i smaczne, choć i często bardzo ostre! Pomimo zapewnień kelnera, że to danie jest bardzo łagodne, właśnie na takie trafiam, ale piwo Kingfisher bardzo dobrze łagodzi ogień w ustach.

W końcu udajemy się do hotelu, a resztę dnia, a raczej już wieczoru, spędzamy naprzemiennie między hotelem a restauracją.

Ogólnie dzień udany i pełen przygód, choć jednocześnie niełatwy i z pewnością nie dla ludzi o słabych nerwach czy też pragnących ciszy i spokoju.

Dzień 4: Jaipur - miasto Maharadżów

W Jaipurze lądujemy po siódmej rano. Wita nas tu lekki chłodek, ale jest ładnie i słonecznie, za wyjątkiem smogu, którego biała warstewka przysłaniała widok podczas lądowania. Natychmiast odbieramy nasze bagaże i udajemy się do wyjścia, o dziwo bez żadnej kontroli.

Na lotnisku dowiadujemy się, że dostać się na miejsce możemy, oczywiście... tylko taksówką, którą opłaca się na samym lotnisku. Od naszego pałacu dzieli nas pół godziny jazdy samochodem i 450 rupii. Na warunki indyjskie jest to spora kwota, choć to zaledwie 7 EUR.

W trakcie jazdy taksówką uzgadniamy z naszym kierowcą, że za 1400 rupii pokaże nam wszystkie najważniejsze miejsca w mieście, w tym oczywiście długo wyczekiwany przez nas Pałac Wiatrów, Jantar Mantar oraz Bursztynowy Fort. Zatrzymujemy w naszym hotelu, pełnym hidnuistycznych rzeźb i ołtarzyków, regularnie okadzanych przez etatowego bramina, który podczas całego rytuału okadzania odmawia mantry do Shivy, śpiewając słowa “Om namo Shivaya namaha”.

 

Po zameldowaniu się, na początek udajemy się do Fortu, bo znajduje się najdalej za miastem. Po drodze mamy okazję zobaczyć kilka indyjskich skrajności, czyli przepychu, mieszającego się ze skrajną biedą.

Z naszego samochodu już po drodze widać dwa forty - jeden na samej górze - różowy, a drugi niżej - koloru żółtawego, przypominającego odcieniem bursztyn. Oba wyglądają potężnie. Widzimy jak masa ludzi na ogromnych słoniach wdrapuje się na góre. Przyjemność ta kosztuje 900 rupii za słonia, na którego wchodzą dwie osoby.

Dojeżdżamy pod samą bramę, gdzie zaczynają atakować nas naganiacze, od których trudno się odpędzić. Z praktyki już wiemy, że najlepiej jest rzucić im krótkie i stanowcze "No, thank you!" i dalej ignorować, to po chwili dają spokój.

Na głównym dziedzińcu fortu tłumy! Tysiące ludzi z całego świata! Oczywiście najwięcej Indian, ale jest też np. cała masa Japończyków, słychać też sporo hiszpańskiego, a nawet od czasu do czasu polski. Szybko stajemy się atrakcją dla hindusów, którzy proszą nas co rusz o możliwość zrobienia sobie z nimi zdjęć. 

 

Wstęp do środka kosztuje 400 rupii, ale wbrew temu, co mówią niektórzy, warto jest wejść, choćby po to, by zobaczyć żółtawe ściany, inkrustowane cennymi kamieniami, lustrami i pięknymi wzorami oraz zdobione filary. W środku jest też kilka dziedzińców i punktów widokowych, m.in. na różowy fort na szczycie góry, który połączony jest z Bursztynowym Fortem tunelem, częściowo biegnącym pod ziemia.

 

Wychodząc z fortu znów zostajemy zaatakowani przez chmarę naganiaczy, a kilku z nich nie chce dać za wygraną i próbuja iść za nami. Z tego wszystkiego, próbując odgonić się od nich, o mały włos nie odgoniliśmy naszego własnego kierowcy, który dyskretnie próbował do nas podejść i powiedzieć nam, że samochód czeka...

Ruszamy w dalszą drogę i po chwili przejeżdżamy koło świątyni na wodzie, podziwiając znów jadących na słoniach ludzi oraz odpoczywające przy drodze wielbłądy.

W końcu dojeżdżamy do Różowego Miasta. Jest to stara część miasta, wybudowana na cześć Maharadży. Mury tej części miasta mają specyficzny, różowo-pomarańczowy kolor.

Mijamy Pałac Wiatrów, który stoi przy głównej ulicy Różowego Miasta. Został on wybudowany pod koniec XVII wieku przez Maharadżę Sawai Pratap Singha, by kobiety z rodziny królewskiej mogły podziwiać z góry życie miejskie. Z pałacu rozciąga się też widok na Jantar Mantar, czyli ogromne obserwatorium słoneczne, oraz na Pałac Miejski.

 

Zatrzymujemy się przy Pałacu Miejskim, do którego brama wygląda imponująco, ale za względu na upal, zgiełk, zmęczenie po prawie nieprzespanej nocy i listę ważniejszych punktów do zobaczenia, nie wchodzimy do środka, tylko udajemy się w stronę Jantaru Mantaru. Wstęp do tego obserwatorium astronomicznego, wraz z zegarami i przedziwnymi rzeźbami, odnoszącymi się do poszczególnych znaków zodiaku, kosztuje 200 rupii.

 

 

 

Warto wspomnieć, że przy wizycie w tutejszej toalecie okazuje się, że zamiast papieru toaletowego jest... szlauf z wodą :) Nie będę tu jednak tłumaczył jego zastosowania.

Idziemy dalej, gdzie mijamy kobietę, niosącą w koszu na głowie słone, chrupiące placki popadom na sprzedaż, a kawałek dalej idącą po ulicy, między samochodami... krowę.

 

Wychodzimy na główną ulicę przez zabytkową bramę i mijamy kilka budynków, na które warto zwrócić uwagę.

 

Niedaleko od Jantaru Mantaru, znajduje się wspomniany już wcześniej słynny Pałac Wiatrów - jeden z głównych punktów naszej wizyty w tym mieście. Trzeba tylko wyjść przez bramę na główną ulicę, przejść przez "ścieżkę zdrowia", czyli masę stoisk z nachalnymi sprzedawcami i po prawej stronie wyłania się nam ów pałac. Niestety widok na pałac jest bardzo ograniczony, bo można go podziwiać tylko co najwyżej z drugiej strony niezbyt szerokiej, ale zatłoczonej ulicy. Niestety spodziewaliśmy się czegoś więcej po tak słynnym obiekcie i teraz czujemy się zawiedzeni. Z kolei o wiele ciekawszy niż się spodziewaliśmy okazał się Bursztynowy Fort.

Bardzo zmęczeni całym tym zgiełkiem jedziemy do naszego hotelu, a głowy ze zmęczenia opadają nam co rusz z foteli naszej limuzyny. Gdy dojeżdżamy do naszego hotelu, jedyne, co możemy z siebie wykrzesać, to pójście na bardzo smaczny i dobrze przyprawiony obiad na taras, po czym padamy na jakieś... cztery godziny, a gdy budzimy się, jest już ciemno. Mieliśmy plan, by skorzystać z bardzo ładnie prezentującego się basenu hotelowego, ale ponieważ temperatura po zmroku dość mocno spadła, pozostaje nam możliwość skorzystania z wanny lub prysznica, co też czynimy, by niedługo potem wrócić do odsypiania poprzednich, prawie całkowicie nieprzespanych nocy.

 

Dzień 5: Taj Mahal

Z Jaipuru do Agry wyjeżdżamy turystycznym expres-autobusem z klimatyzacją za 700 rupii od osoby. Na warunki indyjskie nie jest to tanio, ale mamy tylko jeden dzień na Agrę, a to, jeśli licząc czas dojazdu, jest niewiele, bo sam dojazd zajmuje cztery godziny. W rzeczywistości ponad pięć, bo w Indiach zawsze wychodzi dłużej niż obiecują biura podróży. Komplikacje, zwłaszcza korki na trasie są tu czymś normalnym i trzeba je zawsze wkalkulować w czas dojazdu, dlatego nie warto planować dłuższej trasy na styk, zwłaszcza jeśli musimy dotrzeć na samolot.

Do Agry docieramy około drugiej po południu (mieliśmy być ok. 12:30), więc nie mamy za dużo czasu, bo Taj Mahal zamykają o 17:30. Ładujemy się we trójkę (wraz z bagażami) do pierwszego Tuk-Tuka, co nie jest prostym zadaniem. Jeśli ktoś jechał choć raz Tuk-Tukiem wie co to za maleństwo i zmieszczenie trójki pasażerów nie zawsze jest łatwe, a tu jeszcze z trzema dużymi plecakami, ale na wcisk wszystko się da. Powoli asymilujemy się z lokalną kulturą i być może już wkrótce uda nam się zmieścić w rikszy w kilkanaście osób, jak to czasem robią tutejsi.

 

Po drodze dobijamy deal z naszym rikszarzem, że obwiezie nas po Agrze, a więc zawiezie nas do Agra Fortu oraz do Taj Mahal. Jak tylko udaje nam się zameldować w hotelu i coś zjeść, ruszamy w drogę.

Pierwszy przystanek to Agra Fort, który dosłownie obiegamy. W kasie sprzedawca próbuje nas oszukać na dwieście rupii, ale wystarczy tylko kiwnąć palcem żeby oddał pieniądze, a ten bez słowa oddaje nam dokładnie brakującą kwotę.

W środku fort robi ogromne wrażenie, zwłaszcza marmurowe podłogi, ściany i sklepienia. Wysadzane kamieniami szlachetnymi ściany i filary na głównym dziedzińcu robią ogromne wrażenie, podobnie jak widok na rzekę i na Taj Mahal.

 

Wracamy do naszej rikszy, by ruszyć do Taj Mahal. Po może półgodzinnej jeździe trąbiącą co chwilę rikszą, z kierowcą-piratem, który wciskał się przed każdego jakby wielkość nie miała znaczenia, dojeżdżamy pod Taj Mahal. Jeszcze tylko trzeba przebić się przez "ścieżkę zdrowia" z masą straganów, oferujących mydło i powidło i jesteśmy przy głównym wejściu, a właściwie przy dwóch wejściach, bo jedno jest dla zagranicznych turystów, a drugie dla ludności lokalnej. To pierwsze nosi nazwę VIP / High Value Tickets, bo turyści płacą aż 750 rupii za wstęp, a ludność lokalna ok. 20 rupii, dlatego też mamy tam specjalne względy i nie musimy się tłoczyć w kolejkach. Od mojego ostatniego pobytu tutaj cztery lata temu to się zmieniło na naszą korzyść, bo wcześniej trzeba było stać tu w ogromnych kolejkach, niezależnie od narodowości.

Zmienił się tez sposób kontrolowania odwiedzających, bo wcześniej kontrolerzy byli bardzo drobiazgowi, nie wolno było np. wnieść ze sobą kamery (bez dodatkowej opłaty), statywu do aparatu, a nawet gum do życia. Teraz jest o wiele łatwiej, a kontrolę przechodzimy błyskawicznie. Wbrew pozorom nie ma tu aż tak wielu zagranicznych turystów jak by się mogło wydawać, więc kolejka idzie bardzo szybko.

Chwilę potem stajemy w bramie, z której widać już majestatycznie stojące tu od wieków mauzoleum Taj Mahal, wybudowane przez cesarza Shaha Jahana w 1631 roku na część swojej ukochanej nad życie żony. Jego dowód miłości do małżonki stoi tu do dziś i zachwycają się nim miliony.

 

By dojść do mauzoleum trzeba przejść przez park z fontannami, a potem obejść mauzoleum, zdjąć buty i dopiero potem można wejść do środka. W środku znajduje się zaledwie kilka pomieszczeń, co nie umniejsza faktu, że obiekt jest ogromny, a ściany wysadzane były szlachetnymi kamieniami, które w większości zostały rozkradzione.

Na lewo od Taj Mahal znajduje się meczet, otwarty dla odwiedzających.

 

Po Taj Mahal pozostaje nam udać się do hotelu na kolację, bo robi się już ciemno, a że hotel znajduje się kawałek za miastem i w okolicy nic nie ma, wieczór spędzamy już we własnym gronie. Zresztą musimy iść wcześniej spać, bo po ósmej rano mamy pociąg do Delhi, a żeby na niego zdarzyć, musimy wstać około 6:30 rano.

Dzień 6: Długa droga do Dalajlamy

Nasz dzisiejszy plan zakłada podróż do Delhi, gdzie powinniśmy mieć pół dnia na zwiedzanie i do wyboru dwie opcje: albo wynająć taksówkę na pół dnia, zapakować się do niej ze wszystkimi bagażami i wierzyć, że taksówkarz nie odjedzie z naszymi rzeczami, albo zostawić bagaże do przechowania na dworcu autobusowym ISBT i wierzyć, że nikt ich nam nie ukradnie.

Zasięgnęliśmy już trochę języka na temat przechowania bagażu na dworcu i wiemy, że nie powinniśmy zostawiać niczego cennego, bo zdarzają się kradzieże.

Od samego początku mamy półgodzinny poślizg, ale pociągi do Delhi odjeżdżają co pół godziny, więc nie ma wielkiego pośpiechu. Zaraz po szybkim pakowaniu i śniadaniu łapiemy pierwszego Tuk-Tuka i jedziemy na dworzec kolejowy.

Dworzec wygląda jak po wybuchu bomby, wszystko szare lub czarne, zakurzone i zardzewiałe, jakby nikt niczego tu nie ruszał od dwudziestu lat. Jest to istna podróż w czasie o kilkadziesiąt lat w przeszłość. Mamy wrażenie, że kupienie tu czegokolwiek do jedzenia grozi śmiercią :)

Znalezienie kas biletowych tez nie jest łatwe i, jak się okazuje, znajdują się one na zewnątrz dworca. Dzięki życzliwości ludzkiej udaje nam się trafić do kas i kupić bilety na najbliższy pociąg, który powinien być tu za około 15 minut.

Gdy docieramy na nasz peron rzeczywiście po chwili przyjeżdża pociąg, jednak nawet się nie zatrzymuje, a ludzie wskakują do niego przez otwarte drzwi, jak ten nadal pędzi. Ogarnia nas lekkie przerażenie, że być może i my powinniśmy zrobić to samo, ale od innych turystów dowiadujemy się, że to jeszcze nie nasz pociąg i ten prawdopodobnie się zatrzyma.

Po kilkunastu minutach stania i bycia obwąchiwanymi przez peronowe psy, nasz pociąg podjeżdża i pakujemy się do środka.

Pociąg w środku wymalowany jest na niebieski, bardzo relaksujący kolor. Na suficie naszego wagonu zamontowane są ogromne wentylatory, te z tych wielkich, metalowych, rzężących. Wagony wewnątrz przypominają rosyjskie plackarty, czyli otwarte wagony z piętrowymi łóżkami. Na wyższym łóżku śpią ludzie, odgrodzeni od siebie kratami, a na dolnym łóżku naprzeciwko nas jedzie indyjska Mama z dwójka chłopców. W oknie zamontowane są kraty, porawdopodobnie po to, by nikt nie wskakiwał do środka prez okno bez biletu. Tak mniej więcej wygląda wnętrze naszego pociągu, znów niczym sprzed dwudziestu lat.

Po pięciu godzinach jazdy zamiast czterech, z odciskami od twardych niczym kamień siedzeń tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, dojeżdżamy do ostatniej stacji przed Delhi i tu musimy się przesiąść na kolejny pociąg do stolicy. Jednak po około pół godziny czekania decydujemy się poszukać już tutaj taksówki i wynająć ją na parę godzin, by pozwiedzać Delhi.

Jak postanawiamy, tak robimy i po paru minutach jesteśmy na zewnątrz dworca i negocjujemy cenę z naganiaczami. Po uzgodnieniu programu, trasy i ceny naganiacz prowadzi nas do rozklekotanego samochodu z kierowcą, który ledwo mówi po angielsku.

Niestety od początku coś nam się nie podoba w kierowcy, a po chwili jazdy nasze obawy się materializują, gdy ten próbuje nas namówić na klimatyzację w samochodzie, której nie ma, za dodatkową opłatą oczywiście. Jest tylko nawiew, a ten zapewniają nam tak samo otwarte okna. Jest dość gorąco, ale przez otwarte okna chłodzi nas przyjemny wiaterek.

Trzeba dodać, że w Delhi panuje ogromny dramat komunikacyjny. Ogromne korki ciągną się kilometrami, więc by się gdziekolwiek dostać w godzinach szczytu, potrzeba bardzo dużo czasu.

Na sam początek chcemy dowiedzieć się o bilety do Dharamsali. Wiemy od recepcjonistów z naszego hotelu w Agrze, że bilety możemy kupić na dworcu ISBT, ale nasz kierowca upiera się, że stamtąd nie jeżdżą żadne autobusy do Dharamsali i zabiera nas do lokalnej agencji podróży, gdzie on i pracownicy agencji próbuja nas przekonać, że ostatni autobus do Dharamsali odjeżdża o 16:30 i później już nie ma nic do samego rana, więc rzekomo musimy kupić u nich bilety. Oczywiście to już ostatnie wolne miejsca, więc musimy decydować się od razu. Próbują naciągnąć nas na 2000 rupii od osoby, ale się nie dajemy i ku wielkiemu niezadowoleniu kierowcy nie dajemy im zarobić, upierając się przy ISBT.

Jedziemy do Świątyni Lotosu. Jest to świątynia wiary Bahai, która uznaje jedno źródło naszego istnienia, jednego Boga, łączącego wszystkie religie. Budynek w formie ogromnego, białego kwiatu lotosu jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w Delhi, obok wielkiego meczetu Jama Masjid, Czerwonego Fortu, Bramy Indii i Domu Gandhiego.

Świątynię wręcz obiegamy, bo mamy tylko dwadzieścia minut na jej zobaczenie, ale nie jest ona aż tak wielka, żeby nie było to możliwe.

Idąc z powrotem do naszego samochodu z bagażami zaczynamy się zastanawiać, czy wciąż na nas czeka i jesteśmy bardzo mile zaskoczeni widząc, że wciąż stoi na poboczu przy głównej bramie do świątyni.

Jedziemy dalej, a następnym punktem naszej trasy ma być Jama Masjid, znajdujący się blisko dworca autobusowego. Po drodze nasz szofer zabiera nas... do kolejnej agencji, upierając się, że nie kupimy biletów na dworcu. Gdy i tym razem mu się to nie udaje, zawozi nas... na zakupy, ale po naszych protestach ruszamy dalej i jadąć w kierunku meczetu Jama Masjid, przez okna samochodu widzimy Bramę Indii i Dom Gandhiego.

Niestety ze względu na ogromne korki nie mamy już tak dużo czasu, więc odpuszczamy Jama Masjid, znajdujący się 2.5 kilometra od dworca. Wbrew zdecydowanym protestom naszego kierowcy, każemy zawieźć się na dworzec autobusowy, zabieramy bagaże, żegnamy się z "przyjemniaczkiem" i idziemy dowiedzieć się w kasach jak jest naprawdę z tymi biletami.

Ten dworzec wygląda o wiele lepiej od poprzedniego, który mieliśmy okazję podziwiać w Jaipurze. Jest całkiem nowoczesny, a w środku jest chłodno i przyjemnie. W kasach dowiadujemy się od razu, że mamy dwie opcje dojazdu do Dhaamsali: autobus bez klimatyzacji o 17:30 za 588 rupii i drugi, droższy, bo za 1100 rupii z klimatyzacją godzinę później, który jest trochę szybszy od pierwszego. W nocy upału się nie spodziewamy, więc pierwsza opcja nie powinna być zła i tą też wybieramy.

Gdy wchodzimy na stanowisko, z którego odjeżdża nasz autobus, nie wierzymy oczom. Stoi tu jakiś podmiejski rzęch i na początku myślimy, że to jakiś krótkodystansowy autobus, ale jest na nim napisane Himachal Pradesh, czyli nazwa regionu, w którym znajduje się Dharamsala. Już wiemy, że czeka nas długa noc...

Po wrzuceniu bagaży do zakurzonego luku, kupieniu jedzenia i napojów w sklepiku na peronie, punktualnie ruszamy w drogę, która ma zająć nam dziesięć godzin. W rzeczywistości jest to prawie trzynaście godzin, bo dobre dwie godziny spędzamy stojąc w korkach w Delhi. Całą noc autobus pędzi jak oszalały, na zakrętach rzucając nami na lewo i prawo, trąbiąc średnio co dziesięć sekund i co chwilę hamując gwałtownie, a potem tak samo gwałtownie przyspieszając, wbijając nas w siedzenia. I tak przez całe trzynaście godzin! Ostatnie trzy godziny to wręcz hardcore na himalajskich serpentynach, na wąskich drogach, czasem nad przepaściami.

W autobusie poznajemy Teresę - młoda dziewczynę z Niemiec, która podróżuje samotnie po Indiach, oraz Mustafa - malarza, jadącego do Dharamsali, by tam sprzedawać swoje obrazy.

Dojeżdżamy do Dharamsali po piątej rano, ale że Dalajlama nie mieszka tutaj, tylko w sąsiednim miasteczku o nazwie McLeod Ganj, gdzie też mieści się jego świątynia i znajduje się cała masa hoteli, bierzemy taksówkę i piętnaście minut później jesteśmy na głównym ryneczku. Na mieście spotykamy tylko pojedynczych mnichów tybetańskich i paru naganiaczy hotelowych, którym od razu dziękujemy.

Pół godziny później jesteśmy już w naszym wiejącym tybetańskim mrozem hotelu, z robakami na suficie w łazience dla towarzystwa, ale że zmęczenie sięga zenitu, decydujemy się wyjątkowo na tą symbiozę.

Dzien 7 i 8: Dalajlama

Wstajemy o dwunastej, ale po tym, jak nas wytrzepało w autobusie, zasłużyliśmy na odpoczynek. Całą noc nie spaliśmy, bo kiedy już nawet przestawały nam przeszkadzać klaksony i zaczynaliśmy zasypiać, to wchodziliśmy w jakiś zakręt i mało co nie lądowaliśmy na podłodze, więc praktycznie zasnąć nam się nie udało.

Tak więc po naszym śniadaniu dzisiejszego popołudnia, idziemy przejść się do świątyni. Kompleks świątynny składa się z dwóch części: otwartej dla wszystkich oraz zamkniętej, obejmującej klasztor oraz rezydencję Dalajlamy. Części zamkniętej pilnuje uzbrojona ochrona, a by wejść do środka, potrzebna jest specjalna przepustka.

Niełatwo jest też o samą audiencję u Jego Świątobliwości, bo ze względu na wiek oraz przeładowany plan podróży, od kilku lat Dalajlama nie udziela już publicznych audiencji, a by móc umówić się na prywatną, trzeba to bardzo dobrze umotywować, bo z zasady wszelkie prośby są odrzucane. Musi więc być dobry powód, by udało się z Nim spotkać.

Część otwarta Świątyni składa się z dwóch pomieszczeń z rzeźbami Buddy Sakjamuniego, Avalokiteswary oraz Guru Padmasambhavy, który przywiózł z Indii do Tybetu nauki Dzogchen, wcielone później do nauk buddyjskich.

Na zewnątrz świątyń można spotkać energicznie debatujących mnichów, a debaty te wyglądają na bardzo emocjonujące. Podczas tych debat, które przypominają kłótnie, mnisi co chwilę klaskają, uderzając mocno jedną dłonią w drugą.

Robimy tu przerwę na wyciszenie się, nacieszenie oka Świątynią i widokami ośnieżonych himalajskich szczytów.

 

Z ciekawszych do odnotowania rzeczy jest jeszcze wizyta w świątyni hinduskiej w Pathankot, gdzie otrzymaliśmy błogosławieństwo Boga Shivy od miejscowego Bramina oraz spacer nad górski wodospad, gdzie mieliśmy okazję podziwiać nie tylko sam wodospad, ale i zachód słońca w Himalajach, w trakcie którego ośnieżone szczyty gór zmieniają kolor na żółty i pomarańczowy.

 

Nieopodal Świątyni Dalajlamy znajduje się Muzeum Współczesnej Historii Tybetu, w którym znajduje się zbiór poruszających zdjęć i artykułów o inwazji Chin na Tybet, o chińskich obozach zagłady, torturach, masowym ludobójstwie, eksploatacji zasobów naturalnych Tybetu i o testach nuklearnych, prowadzonych tam przez Chińczyków.

Reszta czasu mija nam na spacerach, kontemplacji, w atmosferze duchowości i wszechogarniającego dobra, które wręcz emanuje od żyjących i praktykujących tu tybetańskich mnichów.

 

Następnego dnia niestety nasz czas tutaj dobiega końca i po zakupieniu kilku pamiątek, bierzemy taksówkę i jedziemy do sąsiedniej wioski o nazwie Centt (czyt. Kent), gdzie pakujemy swoje graty do autobusu, okadzanego regularnie przez kierowcę, który przed samym odjazdem odmawia mantry na pomyślną podróż. Przednia szyba i drzwi kierowcy udekorowane są natomiast hinduskimi symbolami oraz figurkami bóstw. Nad drzwiami wejściowymi do autobusu od wewnątrz spogląda na nas z kolei uśmiechnięty Dalajlama.

Tym razem jedziemy turystycznym autobusem Volvo z klimatyzacją, rozkładanymi siedzeniami, a nawet dostajemy koce. Wszystko to za niedużo więcej niż zapłaciliśmy za przejazd lokalnym autobusem w tamtą stronę. I tym razem udaje nam się wreszcie pospać.

Dzień 9: Delhi i Kathmandu w jeden dzień

Ten dzień też łatwy nie będzie... Do Delhi dojeżdżamy około 5:30 rano, a samolot do Kathmandu mamy przed jedenastą, więc nie ma sensu nic wielkiego planować, bo w razie korków na mieście, a w Delhi są ogromne, możemy później mieć problemy. Tak więc po zbyciu paru naganiaczy, którzy za kurs chcieli niebotyczne jak na tutejsze warunki pieniądze, wsiadamy do taksówki i jedziemy prosto na lotnisko.

Dotarcie na miejsce, poza godzinami szczytu, zajmuje nam prawie godzinę. Teraz pozostaje nam przezimować te parę godzin na lotnisku i praktycznie pożegnać się z Indiami, bo w drodze powrotnej będziemy mieli już tylko jedną dobę w Bombaju i pewnie będziemy na tyle padnięci po trekkingu, że zostaniemy w hotelu.

W Kathmandu lądujemy pół godziny przed czasem, czyli przed trzynastą czasu lokalnego (różnica czasu między Nepalem a Indiami wynosi zaledwie piętnaście minut). Na miejscu musimy wypełnić dwie deklaracje: jedną - wjazdową i drugą - wizową, zapłacić 25 USD za wizę na 14 dni, załączyć zdjęcie, wystać się dwie godziny w kolejce i stajemy się szczęśliwymi posiadaczami niebieskiej wizy, otwierającej nam drogę do Himalajów.

Turystów już na samym lotnisku jest cała masa, a w szczególności licznie, z tego, co widać, przybywają tu Koreańczycy i Chińczycy.

Po wystaniu się w kolejce i otrzymaniu wizy czeka nas prześwietlenie bagażu podręcznego, tzw.obmacanie przez celnika, po czym możemy wreszcie odebrać nasze bagaże i wyjść z lotniska na parking, gdzie z girlandami z kwiatów już czeka na nas poznany przeze mnie cztery lata temu Som, który wraz z drugim moim przyjacielem Shivą, zajmuje się organizacją naszego trekkingu pod Annapurnę.

Po krótkiej jeździe docieramy do znanego chyba każdemu odwiedzającemu Nepal turyście Thamelu. Jest to dzielnica hoteli, bazarów i restauracji, gdzie turysta może kupić wszystko, począwszy od trawki, a skończywszy na profesjonalnym sprzęcie trekkingowym. Od czasu, gdy byłem tu cztery lata temu, ta dzielnica zmieniła się niesamowicie, a stare, szare transparenty częściowo zostały zamienione świecącymi neonami. Jest też o wiele więcej restauracji o bardzo wysokim standardzie. W jednej z nich poznaje przepiękną kelnerkę o imieniu Nayara, studiującą socjologię na uniwersytecie w Kathmandu i marzącą o wyjeździe do pracy do Europy. Podczas posiłku opowiada mi ona niemalże historię całego swojego życia. Ach, jak miło jest poznawać ludzi!

Pogoda jednak nie dopisuje, zaczyna coraz bardziej padać i robi się ciemno, więc czas wracać do hotelu, tym bardziej, że mamy jeszcze briefing z Shivą na temat naszego trekkingu.

Musimy wstać po piątej rano, więc lepiej wcześniej się położyć.

Dzień 10: Zdobyłem Everest'a!

Właśnie siedzę sobie na balkonie w naszym hotelu w Pokharze i popijam zdobytego Everesta, oddając się refleksji po kolejnym dniu naszej wyprawy.

Tradycyjnie kilka godzin spędziliśmy w podróży, bo o 6:30 jak wyszliśmy z naszego hotelu na Thamelu w Kathmandu, tak na miejsce do Pokhary dotarlismy po piętnastej. Jechaliśmy około sześciu godzin autobusem turystycznym z nepalską klimatyzacją, czyli zamontowanymi wentylatorami i otwartymi na oścież wszystkimi oknami. Jazda była dość spokojna jak na tutejsze standardy. Kierowca tym razem był opanowany, choć jechaliśmy znów nad przepaściami, w tle podziwiając pola ryżowe, pracujących w polu ludzi, wioski, a przede wszystkim góry, które skutecznie zasłaniały nam dalsze widoki.

Po drodze mieliśmy kilka postojów na toaletę na tzw. "Małysza" (załatwianie się do dziury w podłodze możliwe jest tylko w pozycji skoczka narciarskiego) oraz na jedzenie, a podczas jazdy naprzemiennie podziwialiśmy widoki za oknem i oddawaliśmy się onirycznej atmosferze podróży, kreowanej przez upał i monotonny warkot silnika.

Po godzinie piętnastej przesiadka na taksówkę 4x4 i po paru minutach jesteśmy w naszym hotelu. Som i Shiva - nasi nepalscy przyjaciele, z którymi mam kontakt od poprzedniego pobytu tutaj, czyli od czterech lat, bardzo się postarali, żebyśmy czuli się komfortowo. Do pełni szczęścia brakuje tylko Adama, z którym byłem tu cztery lata temu i razem wtedy poznaliśmy Soma i Shivę.

Po zameldowaniu się w naszym hotelu udajemy się nad jezioro Fewa, by, póki jest jeszcze jasno, przeprawić się łodzią na wyspę, na której mieści się świątynia hinduska. Na wejście na góre po drugiej stronie jeziora, gdzie mieści się buddyjska stupa jest już dziś za późno, ale do świątyni dostać się można bez problemu. Łodzi jest tu całe mnóstwo, więc nie ma żadnego problemu, by jakąś wynająć. 

 

Na placyku nad jeziorem, przy którym mieści się niewielka marina, stoją i śpiewają mantry wyznawcy Hare Krishna, obok buddyjscy uchodźcy sprzedają swoje wyroby, kawałeczek dalej jakiś iluzjonista robi show, a jeszcze obok przechodzi właśne Sadhu, czyli wymalowany święty człowiek w kolorowych szatach, trzymający wiaderko z kwiatami, robiący ludziom bindi na czołach i dający błogosławieństwo, w zamian za wcześniej wynegocjowana kwotę. Tak więc mieszanka jest tu niesamowita, ale co najważniejsze, wszyscy żyją tu w zgodzie.

 

Niestety nie udaje nam się spotkać mojego bardzo specyficznie wyglądającego "przyjaciela", który poprzednim razem jak tu bylem, siedział cały dzień odurzony w kłębach dymu.

"Przyjaciel" z poprzedniej wyprawy
"Przyjaciel" z poprzedniej wyprawy

 

W Pokharze mieści się ogromny obóz uchodźców tybetańskich i podczas rozmów z nimi dowiadujemy się o licznych prześladowaniach ze strony chińskiego rządu. Będąc tutaj warto zakupić w jednej z księgarni książkę "Ogień Pod Śniegiem" autorstwa tybetańskiego mnicha Paldena Gyatso, który był przetrzymywany w chińskim obozie pracy przez ponad trzydzieści lat, podczas których był wielokrotnie torturowany przez żołnierzy. Tylko cudem udało mu się uciec i przedostać do Indii. 

Na koniec możemy zobaczyć piękny zachód słońca nad jeziorem, porobić trochę drobnych zakupów i jesteśmy gotowi do trekkingu, który zaczynamy już jutro o ósmej rano. Tak więc odmeldowuję się, bo jutro czeka nas niełatwy dzień.

Trekking

W końcu po trzech dniach trekkingu w Himalajach mamy dostęp do internetu, więc mogę napisać krotką aktualizację. Opuściliśmy Pokharę i spędziliśmy naszą pierwszą noc w małej wiosce o nazwie Tikhedhunga. Później doszliśmy do Ghorepani i tam spędziliśmy kolejną noc. Musieliśmy wstać o 4:30 w nocy, żeby wdrapać się na Poon Hill i zobaczyć wschód słońca, ale niestety było pochmurno i można było zobaczyć tylko trochę z obiecanego wschodu.

 

Później cały dzień wchodziliśmy do góry i schodziliśmy w dół przez różowy las Rododendronów, aż w końcu doczłapaliśmy się do Tadapani na wysokości 3000 metrów, gdzie pierwsze, co zobaczyliśmy to widok Annapurny i Macchapuchre (Fishtail).

Śnieżne himalajskie szczyty wyglądają niesamowicie i zdecydowanie dla takich widoków warto żyć, nawet jeśli na zewnątrz jest pięć stopni a w pokoju mamy może z osiem!

 

30. Marca, godzina 17:48: Utknęliśmy w Bazie pod Macchapuchre!

Po sześciu dniach trekkingu, w tym po ostatnich dwóch ciężkich dniach drogi ostro pod górę, ostro w dół i po nepalskich wypłaszczeniach, czyli schodach w górę i w dół, oraz zwłaszcza po ostatnich sześciu godzinach drogi przez pot, ból i łzy, w ulewnym deszczu, potem w błocie i śnieżycy, poprzez lodowce, rwące himalajskie rzeki, ubrani we wszystko, co jeszcze nie było mokre, resztkami sił dotarliśmy do Macchapuchre Base Camp, czyli bazy, z której wychodzą himalaiści i służącej jako schronisko dla odważnych, którzy są w stanie sprostać wyzwaniu i wyruszyć do bazy pod Annapurnę, oddalonej stąd o kolejne dwie godziny drogi.

Obecnie złapała nas wichura śnieżna i jesteśmy odcięci od świata: zarówno droga w górę do Annapurna Base Camp, jak i droga powrotna, zostały w ciągu paru godzin całkowicie zasypane śniegiem. Z Bazy co parę minut słyszymy schodzące lawiny i możliwe, że zostaniemy zmuszeni zostać tutaj do czasu, aż pogoda się poprawi, czyli być może nawet kilka dni. Widoczność mamy na dwadzieścia metrów i ciągle pada śnieg. Temperatura na zewnątrz sięga grubo poniżej zera, a wewnątrz niewiele więcej, więc pomimo ogrzewania w postaci dużego palnika gazowego pod stołem, wszyscy siedzimy w kurtkach i czapkach.

Na razie nie pozostaje nam nic, tylko coś zjeść i pograć w karty z przewodnikiem oraz naszymi tragarzami - Supermanem i Spidermanem.

31. Marca - Baza pod Annapurną jednak zdobyta!

Pomimo ogromnych przeciwności, trzaskającego mrozu, wykańczającego marszu przez zaspy śniegu, miejscami skutej lodem wąskiej ścieżki, gdzie wyminięcie się z kimkolwiek wiąże się z wejściem po kolana w zaspę, pomimo marszu nad przepaściami, gdzie każde poślizgniecie mogło się źle skończyć, odmrożonych palców u stóp i wysokości dochodzącej do 4100 m.n.p.m., gdzie co kilka kroków łapałem zadyszkę, niczym osiemdziesięciolatek po zawale, po ogromnej walce z samym sobą, niniejszym pragnę się pochwalić, że równo o 8. rano ZDOBYŁEM ANNAPURNA BASE CAMP!

Noc mamy praktycznie nieprzespaną, bo temperatura w naszym ośmioosobowym pokoju była grubo poniżej zera. Pomimo śpiworów i kocy, spaliśmy we wszystkim, co mogliśmy na siebie założyć, łącznie z kurtką, a i tak nadal było zimno. Wstawanie do toalety na zewnątrz przy tych temperaturach również nie należało do łatwych zadań.

Jeśli mamy spróbować dojść do Bazy pod Annapurną, musimy wstać o piątej rano, ale ponieważ spać się nie da, to z pobudką nie mam żadnego problemu, a wręcz wstaję ochoczo, licząc na to, że idąc będzie mi cieplej.

Piętnaście minut później, razem z Shivą i Promodem - naszym tragarzem o przezwisku Spiderman (ze wzgledu na cherlawą budowę ciała i pająkowate ruchy) ruszamy w drogę.

Lodowaty wiatr wieje prosto w twarz, a my przebijamy się pod góre przez zaspy śniegu. Jest jeszcze szarówka, a temperatura jest grubo poniżej zera. Pod nogami skrzypi nam śnieg. Pomimo trudnych warunków na świeżo udeptanej po wczorajszych opadach śniegu ścieżce, jest aż tłoczno. Miejscami ścieżka jest oblodzona, bardzo wąska i biegnie na zboczu góry, dlatego musimy być bardzo ostrożni, żeby nie spaść w przepaść.

Wokół nas tylko zaspy śniegu albo przepaść, i oczywiście piękne ośnieżone góry, które choć zasłaniają widoki, same w sobie są niesamowite!

Co parę kroków, łapiąc zadyszkę idę przed siebie, podziwiając pomarańczowe od wschodzącego słońca wierzchołki Annapurny I i Annapurny Południowej. Po drugiej stronie mamy z kolei ocienioną świętą górę Machhapuchre oraz Gangapurnę. Słońce powoli odsłania od góry od dołu obie Annapurny, a widoku tego nawet nie jestem w stanie opisać.

Po ponad dwóch godzinach zmagań z samym sobą i z odmrożonymi stopami, docieram do tablicy z napisem Annapurna Base Camp - 4100 m.! Mam wrażenie, że do samego schroniska dochodzę resztkami sił i zaraz tam zejdę, ale, gdy po śniadaniu mam zamiar położyć się i umrzeć, nasz przewodnik podrywa się i każe nam wracać.

Idziemy za schronisko zobaczyć ogromny lodowiec, a przewodnik pokazuje nam przepaść, gdzie znajduje się ciało słynnego koreańskiego himalaisty, za znalezienie którego rząd Korei wyznaczył nagrodę miliona dolarów! To wygląda, jakby było zaledwie kilkaset metrów od nas!

W drodze powrotnej momentami zjeżdżamy po ścieżce, niczym na łyżwach. Na szczęście słońce jest już wysoko i świeci pełna parą. Z grubo ujemnej temperatury przechodzimy niemalże momentalnie na spory plus.

W końcu przed godziną dziesiąta rano docieram totalnie zniszczony z powrotem do Bazy pod Machhapuchre, gdzie zaledwie po paru minutach odpoczynku musimy się spakować i ruszać w dół do wioski Bamboo, oddalonej stąd o sześć godzin! Tak więc dzis. czeka mnie łącznie dziesięć godzin marszu w bardzo trudnych warunkach i na samą myśl robi mi się słabo!

Droga w dół do Bamboo wiedzie u zbocza gór, w paru miejscach zasypanego przez lawiny. Ogromne kule zbitego śniegu wielkości głowy zalegają na ścieżce, dając do myślenia jak potężnym żywiołem jest lawina i jak marne szanse na przeżycie ma ktoś, kto stanie na jej drodze.

Gdy wreszcie kończy się śnieg, zaczyna się błoto. Ścieżki zamieniają się w potoki, zawalone kamieniami, które spadły z gór. Jest bardzo ślisko i mokro.

Podczas obiadu w jednej z wiosek nagle słyszymy odgłos, przypominający burzę. Z góry naprzeciw właśnie spada ogromna lawina śnieżna i trwa to dobre trzy minuty! Jeśli ktoś tamtędy szedł, to nie miał szans na przeżycie czegoś tak potężnego!

Idąc w dół do wąwozu mijamy szerokim łukiem czapy śniegu, zalegające na zboczach gór, gdzie parę lat temu zginęli turyści, przysypani przez lawiny.

Gdy wreszcie kończą się potoki i błoto na naszej ścieżce i mamy już nadzieję na łatwiejszy szlak, pogoda zaczyna się psuć i wkrótce łapie nas kolejna ulewa. W deszczu musimy jednak iść dalej, od wsi Sinuwa stromymi kamiennymi schodami w dół do rzeki, by potem znów wdrapywać się po takich samych stromych schodach na przeciwległą górę do Chhomrong.

To jeszcze nie koniec, bo do Bamboo mamy jeszcze dwugodzinną błotną drogę przez las.

W końcu po godzinie siedemnastej, ledwo idąc, docieramy na miejsce. Nasz pokój mieści się na pierwszym piętrze, a po stromych schodach wczołgujemy się z jękiem.

Na szczęście na dziś to już koniec. Wreszcie czas na zasłużony odpoczynek!

Dzień 18: Gorące źródła z pijawkami

Wstajemy oczywiście po siódmej rano, by zjeść śniadanie i pół godziny później ruszyć w dalszą drogę. Dziś czeka nas sześć godzin trekkingu do wioski Jhinu Danda, gdzie mamy nadzieję przez wiele godzin nie wychodzić z gorących źródeł.

Idziemy zboczami gór po kamiennych schodach, podziwiając ostatnie widoki ośnieżonej Machhapuchre i z każdym zakrętem widzimy jej coraz mniej. Droga wiedzie głównie w dół, dzięki czemu nabawiamy się paru sporych odcisków i mamy wrażenie, że w tych, które już mamy zalęgną się nowe, małe odcisczki.

Dzień się dłuży, a za każdą górą, którą obchodzimy, mamy nadzieję zobaczyć koniec. Udaje się nam to dopiero po ponad sześciu godzinach.

Umęczeni docieramy do wioski i jak tylko udaje nam się zakwaterować, zaczyna się potężna ulewa. W oddali widać błyski i słychać grzmoty uderzających piorunów. Z gorących źródeł jednak nie rezygnujemy i zakupiwszy w celu uczczenia zdobycia MBC (Machhapuchre Base Camp) i ABC (Annapurna Base Camp) chyba najdroższe w Nepalu piwo po 450 rupii za butelkę, wychodzimy w drogę, która wiedzie... jakże by inaczej... po kamiennych schodach przez las. W Himalajach nic nie jest blisko i nie inaczej jest tym razem. Do celu dochodzimy po czterdziestu minutach!

Na miejscu są dwa baseny, różniące się temperaturą wody, a pomimo deszczu, w obu basenach jest pełno ludzi.

Czas na toast, zasłużony relaks dla naszych strudzonych i obolałych nóg oraz na trochę żartów z naszym przewodnikiem i tragarzami, z którymi już jutro będziemy musieli się pożegnać.

Kąpiąc się w wodzie natrafiam na pijawkę, która właśnie próbuje przyssać się do mojego przedramienia, ale po strąceniu krwiopijczyni, szybko zapominam o tym incydencie.

Zmierzch powoli nasuwa się, zabierając ze sobą coraz więcej światła. Żeby nie iść w całkowitych ciemnościach, musimy ruszać w drogę powrotną. Kiedy idziemy przez las zaczyna robić się już bardzo ciemno i ledwo widząc drogę przed sobą, miejscami praktycznie "na czuja", idziemy naprzód. Mała latarka oświetla nam jedynie niewielki skrawek ścieżki.

Przed nami zaczyna być widać światła wioski, które z czasem stają się coraz bardziej wyraźne.

Na miejsce docieramy jak już jest zupełnie ciemno, a na dodatek właśnie wyłączają w całej wiosce prąd. Wszyscy siedzą przy świecach i latarkach, a my czym prędzej udajemy się do naszego pokoju, by przy świetle latarek przebrać się i sprawdzić, czy nie mamy na sobie przyssanej żadnej pijawki.

A jednak jest, na kostce! Wampirka aż się wije z rozkoszy dławiąc się krwią! Po pozbyciu się jej przez ponad godzinę nie mogę zahamować krwotoku z rany i na kolację, jak wszyscy, łącznie z przewodnikiem i tragarzami, przychodzę zakrwawiony, pozostawiając na podłodze pod stołem czerwone plamy.

Kończymy toastem z lokalnej whisky, której jestem w stanie wypić tylko małego łyczka, podczas gdy nasi nepalscy przyjaciele wypijają duszkiem niemalże całą szklankę!

Czas iść spać. Jutro czekają nas cztery godziny marszu do Nayapul, gdzie będzie czekał na nas wynajęty wcześniej jeep, który zawiezie nas do naszego hotelu w Pokharze.

Dzień 19: Męcząca końcówka i jazda nad przepaściami

Wychodzimy w sandałach i klapkach, bo ponoć dziś droga ma być już łatwa - głównie po równi i w dół. Już po pierwszej godzinie wiemy, że to był błąd. Szybka zmiana z powrotem na buty trekkingowe i możemy iść dalej.

Droga okazuje się dużo trudniejsza niż się spodziewaliśmy, bo wiedzie nie dość, że po zboczach gór, to jeszcze po licznych kamiennych schodach i nepalskich wypłaszczeniach, czyli góra-dół po kamieniach.

Po czterech godzinach drogi, już mocno wymęczeni, docieramy do wioski, z której kursuje lokalny autobus do Nayapul, dzięki któremu ostatnią 1/3 trasy możemy pokonać już na siedząco.

Wymalowany na wiele kolorów autobus ze złotymi napisami na szybie zabiera nas na przejażdżkę wąskimi górskimi drogami nad przepaściami, gdzie miejscami wydaje nam się, że łapiemy już przechył nad przepaścią, którą momentami nawet widzimy przed sobą zamiast drogi. Po jednej stronie mamy skałę, a po drugiej tylko przepaść i rzekę w dole, która być może kryje wiele takich autobusów jak nasz. W cały czas otwartych drzwiach autobusu, jadącego nad przepaścią, trzymając się tylko jedną ręką, wisi młody chłopak, wypatrujący potencjalnych pasażerów, którzy muszą wskakiwać w biegu do prawie nigdy nie zatrzymującego się pojazdu.

Po może dwudziestu minutach wreszcie droga zaczyna robić się szersza, a i przepaść robi się jakby coraz mniejsza. Mijamy małe domki i ludzi, zajętych swoją codziennością: praniem w lodowatej wodzie, lejącej się wężem prosto z gór do miski, pracą na polu, czy też siedzeniem na słomianych matach i przędzeniem.

Dojeżdżamy do Nayapul, skąd zaczynaliśmy nasz trekking. Szybko wyskakujemy z autobusu, by przesiąść się do czekającego już na nas jeepa. Do Pokhary dojeżdżamy po ponad godzinie.

Po zameldowaniu się w naszym hotelu czas na zasłużony relaks na mieście.

Dzień 20: Powrót do Kathmandu

Dziś mamy kilka godzin na spacer po Pokharze, dokupienie paru pamiątek na ryneczku i na kolejną próbę odnalezienia mojego "przyjaciela" na placyku przy przystani, zwanego "Babą", czyli świętym człowiekiem wg hinduizmu, zajmującym się głównie paleniem zioła, życiem w świątyniach i pobieraniem datków. W zamian za datki Baba, ratuje nasze dusze, wstawiając się za nami przed Panem Shivą.

Niestety i tym razem nie udaje się go zlokalizować.

Dzień mija spokojnie na rozmowach i owocnych targach ze sprzedawcami. Za mosięśną rytualną Purbę, która w Buddyźmie symbolizuje pokonywanie wszelkich przeszkód na drodze do oświecenia, zamiast początkowych 6000 nepalskich rupii, udaje się zbić cenę do 1600!

Na koniec wstępujemy do lokalnego baru m.in. na grillowaną rybkę i lassi, czyli jogurt ze zmiksowanymi owocami, po czym udajemy się do naszego hotelu, gdzie już czeka na nas taksówka na lotnisko.

Po piętnastu minutach jazdy jesteśmy już na terminalu, który od czterech lat zmienił się tylko tym, że stare telewizory typu "Rubin", zostały zamienione na nowe, płaskie ekrany. Natomiast stanowiska odprawy i napisana odręcznie na porwanej kartce nazwa jednej z linii lotniczych, przyklejonej do jednego z nich jak były wcześniej, tak są nadal. Tak samo stanowisko kontroli bagaży, na które ręcznie przenoszone są bagaże ze stanowisk odprawy, a potem na naszych oczach dźwigane na wózek. Jest i też kotarka do kontroli osobistej, osobna dla mężczyzn i dla kobiet, która z hali odlotów wygląda jak szafa z dwiema zasłonkami, z której co rusz wychodzą nowe osoby.

W trakcie kontroli dowiaduję się, że na figurkę, którą zakupiłem jeszcze w Dharamsali muszę mieć dowód zakupu, bo wg celnika może to być artefakt archeologiczny, a wywożenie takich przedmiotów bez zezwonienia jest zabronione. Po kilkunastu minutach zapewnień, że nie jestem Indianą Jones'em, a figurkę kupiłem za niecały tysiąc rupii nepalskich, pyta się mnie w końcu, czy jestem w stanie załatwić rachunek i gdy dostaje moje zapewniene, że tak, z uśmieszkiem puszcza mnie dalej. Rachunek za niewielką opłatą można załatwić w niektórych małych sklepikach, handlujących podobnymi rzeczami. Nie jest to zbyt skomplikowane, ale trzeba się trochę za tym nachodzić, bo wiele drobnych sklepików w ogóle nie ma zarejestrowanych biznesów, a duże sklepy są raczej temu niechętne.

W końcu czas na wejście za kotarkę do szafy, gdzie zostajemy pobieżnie skontrolowani ręcznym wykrywaczem metalu i po krótkiej i miłej rozmowie, dostajemy stemple, świadczące o pomyślnym przejściu kontroli.

Na terminalu spędzamy dobre półtorej godziny czasu, bo nasz samolot ma godzinę spóźnienia. W końcu o godzinie 16-tej ruszamy naszym samolotem-śmigłowcem Buddha Air do Kathmandu.

Trzęsąca podróż trwa około czterdziestu minut, a na zewnątrz widzimy kilka niewyraźnych, bo przez chmury, ośnieżonych himalajskich szczytów.

Lądujemy w Kathmandu, gdzie na lokalny terminal dowozi nas autobus wyglądający na już bardzo wiekowy. Sam terminal z kolei wygląda jak stanowisko na dworcu autobusowym, przykryte tylko blaszaną wiatą. Bagaże przywożone są na wózkach, wypakowywane i przekazywane bezpośrednio pasażerom przez obługę.

Podczas ulewy, przed którą nie jest w stanie uchronić nas nawet wiata, odbiera nas Shiva, który zorganizował nam miłą niespodziankę i zorganizował nam transport do naszego hotelu.

Nie tak szybko docieramy jednak do hotelu, bo przy wyjeździe z lotniska zrobił się ogromny korek i ruch jest totalnie zablokowany. Cierpliwie czekamy prawie godzinę w korku, ale w końcu na szóstą wieczorek jesteśmy na miejscu.

O 19-tej przychodzi po nas Som, który jest właścicielem agencji, która zorganizowała nam trekking, by zaprosić nas na pożegnalną kolację przy Dal Bhacie, piwie Everest i tańcach nepalskich.

Dzień 21: Ostatni dzień w Nepalu

Niestety już za parę godzin musimy ruszać w drogę powrotną i tym samym pożegnać się z pięknym Nepalem, Himalajami i ludźmi, których tu poznaliśmy, ale zanim to zrobimy, mamy jeszcze czas, by wybrać się na Durbar Square i Pashupatinath.

Muszę też załatwić lewe rachunki na kupione wcześniej pamiątki, żeby nie zostać oskarżonym o wywożenie eksponatów archeologicznych i nie zostać wtrąconym do jakiegoś lochu w nepalskim więzieniu.

Idąc w stronę głównego placu, zwanego Durbar Square, na którym mieszczą się liczne świątynie hinduskie, zachodzimy do paru już otwartych sklepów, ale wszędzie odmawiają nam wydania rachunku.

Po drodze wchodzimy w podwórze, gdzie natrafiamy na ogromną białą Stupę o złotym czubku i małą, podwórkową świątynkę hinduską. Obok Stupy biegają zwierzęta, a wśród tych zwierząt, jak się ma trochę szczęścia, można zobaczyć myjących się lub robiących w zimnej wodzie pranie mieszkańców.

Po tym, że zaczyna się stara, bardzo hinduistyczna zabudowa i jest coraz większy harmider, wiemy, że idziemy w dobrym kierunku. Coraz więcej trąbiącym riksz, ludzi i straganów podpowiada nam, że jesteśmy już blisko.

W końcu oczom naszym ukazuje się główny plac, gdzie postawiono bramkę z biletami i ochroniarze próbują nas przekonać, że aby wejść na plac, potrzebujemy mieć bilety. Wystarczy jednak przeczytać tablicę obok, by dowiedzieć się, że biletowany wstęp jest tylko do muzeum, a my tam się nie wybieramy, tak więc na plac udaje nam się wejść bez dalszych przeszkód.

Na placu mieści się masa starych, hinduistycznych świątyń, a niektórych z nich strzegą posągi lwów i hinduskich bóstw. Część ludzi relaksuje się na schodach wysokich, na kształt piramid, czerwonych świątyń, obserwując modlące się, palące kadzidełka i zapachowe świece grupki wiernych. Przy tych grupkach kręcą się również i święci ludzie Sadhu, ubrani na żółto, z wymalowanymi twarzami, chodzący z wiaderkami, w których pływają żółte i czerwone kwiatki. W zamian za drobne datki, można zrobić sobie z nimi zdjęcie albo otrzymać błogosławieństwo w postaci kropki na czole, zrobionej z pyłu kwiatów z wiaderka. Saddhu, podobnie jak Bramini oraz Baba, mają swoje szczególne miejsce w tutejszym społeczeństwie i mają dodatkowe przywileje. Za wstawiennictwo u Pana Shivy otrzymują bowiem datki, pożywienie i zawsze mają zapewniony nocleg w światyniach. Sadhu i Baba nie mogę mieć rodzin, uprawiać seksu ani spożywać alkoholu, ale za to mogą do woli palić zioło. Wielu Braminów z kolei może zakładać swoje rodziny.

Po zwiedzeniu placu Durbar bierzemy taksówkę i jedziemy do mieszczącej się nad rzeką Bagmati świątyni Pashupatinath, gdzie dokonuje się masowo kremacji zmarłych.

O tym, że dojeżdżamy do śwątyni, uzmysławia nas uderzający po nożdżach zapach dymu, spalonych włosów i drewna. Gdy dojeżdżamy do głównej bramy świątyni, w powietrzu można niemalże zawiesić siekierę. Przy wejściu zostajemy skasowani na gigantyczną kwotę 1000 rupii za wstęp, po czym wchodzimy na plac, gdzie mieści się kilka małych świątynek, w których siedzą Sadhu i Baba, oczywiście w kłębach dymu. Przy jednej z nich ktoś właśnie zarzyna kurę, po drugiej stronie świątynki 10-letni mały Sadhu robi ludziom Bindi na czołach. Wszędzie tłumy ludzi.

 

Dochodzimy do mostu, z którego widać wyraźnie żałobników, wynoszących zawinięte w kolorowe szaty ciało, obmywających zmarłemu twarz i stopy, po czym zanoszących je na stos. Widać płaczących bliskich, żegnających się z ukochanym, który już jest okadzany dymem przez kapłana. Ktoś przynosi bale drewna i słomę, by położyć je na ciele, po czym pochodnią podpala cały stos. Pół godziny później resztki drewna i popiołów z pomocą kilku solidnych kopniaków lądują w rzece, a podest obmywany jest kilkoma chluśnięciami wody, by po paru minutach zbudować kolejny stos i zaraz położyć na nim kolejne ciało.

A w rzece już czekają z magnesami na sznurkach, by czym prędzej wyłowić biżuterię, złote zęby i inne, metalowe przedmioty, należące do zmarłego.

Kremacje odbywają się tu wręcz bez przerwy.

Czas wracać do naszego hotelu, zjeść obiad, choć z odmrożonymi, a potem spalonymi na słońcu w Himalajach dwa dni temu, opuchniętymi ustami nie jest to łatwe i przyjemne zadanie.

W bólach udaje mi się zjeść i zostaje nam godzina na załatwienie rachunku na figurki oraz ostatnie Everesty dla rodziny. Udaje nam się na styk!

Gdy wracamy do hotelu już czeka na nas taksówka na lotnisko. Ostatnie pożegnanie z Somem, uściski, wręczenie szarf oraz dyplomów zdobycia Bazy pod Annapurną i ruszamy na lotnisko.

Przy wejściu zostajemy od razu poproszeni o bilety, bez których nie zostalibyśmy nawet wpuszczeni na terminal. Chwilę później prześwietlenie bagażu, potem nadanie dużych plecaków, potem kontrola wizowo-paszportowa, potem kolejne prześwietlenie małych bagaży, a na końcu przy wsiadaniu do samolotu kolejna kontrola w specjalnie dołączonym do schodków do samolotu wagoniku, ale z zachowaniem prywatności, za parawanem.

Uff, w końcu jesteśmy w samolocie do Delhi!

Na pokładzie dostajemy indyjską samosę z burakiem i jakimś ciastkiem na deser, którego nie da się zjeść, a po niecałych dwóch godzinach lotu jesteśmy w Delhi, gdzie miła obsługa informuje nas, że chociaż w Delhi mamy tylko przesiadkę, to i tak musimy odebrać bagaże i ponownie je nadać. To są Indie, a tu nic już nas nie jest w stanie zdziwić, więc jak to mówią hindusi "No problem, Sir".

Kolejny lot do Bombaju trwa półtorej godziny, a wysiadamy na... terminalu Cargo! Otoczeni całą masą wózków, samochodów transportowych, pakunków i pakuneczków wysiadamy, by przesiąść się na autobus, który wysadza nas... pod mostem. Po lewej stronie znajdują się małe drzwiczki do terminala, w którym mieszczą się pasy bagażowe.

My na nasze bagaże czekamy ponad godzinę, bo zagubiły się gdzieś po drodze i dopiero po awanturze, urządzonej przez grupę zniecierpliwionych pasażerów, bagaże dojeżdżają.

W końcu wymęczeni, wyjęci niczym psu z gardła wychodzimy na zewnątrz, a tam rzuca się na nas chmara naganiaczy, nie dający za wygraną przez kilka minut. Ani łagodne "nie", ani nawet krzykiem "nie", nie pomaga, a gdy podchodzimy zapytać się o "Prepaid taxi" policjanta, naganiacze od razu rozpływają się w powietrzu.

To jednak nie koniec, bo nawet obsługa firmy taksówkarskiej próbuje nas oszukać, zawyżając rzekomo ustalone, stałe stawki. W końcu wsiadamy do naszej zamówionej taksówki, a tu okazuje się, że taksówkarz nie mówi nic po angielsku, nie umie czytać i pyta się ludzi na lotnisku o wskazówki dojazdu do hotelu.

W końcu ruszamy, ale po pół godziny okazuje się, że krążymy po tych samych ulicach, a zdezorientowany taksówkarz trąbiąc na przechodniów uruchamia wywiad uliczny, by dowiedzieć się o dalszą drogę. Na szczęście jeden z przechodniów pomaga nam w zamian za podwiezienie go pod most, gdzie mieszkają bezdomni. To dzięki nim w końcu trafiamy do naszego hotelu, gdzie odpadamy po piętnastu minutach od wejścia do pokoju.

W domu!

W końcu po 3 tygodniach włóczęgi, po czterdziestopniowych upałach i doświadczeniach Indyjskiego stanu umysłu, czyli Witkacowskiego Mózgu Wariata na Scenie, poprzez piętnastostopniowe mrozy w Himalajach pod Annapurną, gdzie szedłem z odmrożonymi palcami i ustami, po czym spalonymi piętnaśnie minut później od słońca, które właśnie wstało, poprzez lawiny, lodowce i inne ślizgawki prosto w himalajskie przepaści, po przeżyciu zatrucia pokarmowego w hotelu w Indiach, do którego taksówkarz nie mógł trafić, zabierając po drodze pasażerów i wysadzając ich gdzieś pod mostem z bezdomnymi, którzy pokierowali nas do celu, poprzez kilkugodzinną odprawę na lotnisku w Bombaju, gdzie ledwo mogliśmy się doczołgać do naszej bramki, padnięty, ale szczęśliwy dotarłem do domu!

Największe trzęsienie Ziemi od 81 lat, ponad 5000 ofiar

Właśnie mijają trzy tygodnie od naszego powrotu z Nepalu, gdy dowiadujemy się o tym przerażającym katakliźmie o sile 7.8 stopni w skali Richtera!

Z sporej części placu Durbar Square i Świątyni Małp zostały gruzy, ale na szczęście przetrwała główna stupa. Niedaleko naszego hotelu był sklep, w którym kupowaliśmy pamiątki. Tego sklepu już nie ma, podobnie jak części miejsc i uliczek, po których spacerowaliśmy. 

Zniszczenia są przeogromne, wiele zabytków zostało całkowicie zniszczonych, a w tej strasznej tragedii życie straciło (na dzień dzisiejszy) już ponad 5 tysięcy osób, setki tysięcy zostało rannych, a miliony są bez dachu nad głową.

Plac Durbar Square przed trzęsieniem ziemi
Plac Durbar Square przed trzęsieniem ziemi
 
Plac Durbar Square po trzęsieniu ziemi
Plac Durbar Square po trzęsieniu ziemi
 

W Bazie pod Everestem zeszła potężna lawina, zabijając co najmniej osiemnastu przewodników i odcinając ludzi od drogi w dół, bo w rejonie lodospadu ciągle schodzą lawiny.

Aż ciarki przechodzą na myśl, że mogliśmy tam być...

Łączymy się z rodzinami ofiar w bólu i w modlitwie.

Uczestnicy

Maciej Abramowicz, Magda Piwkowska i Amanda Moreira.

Skomentuj

Wesprzyj Projekty

Transazja

Planuję wydanie książki o mojej wyprawie przez Azję i zwracam się do Was z prośbą o pomoc w realizacji tego celu.

Aby wesprzeć mój projekt Transazja, kliknij

Zobacz Moje Zdjęcia na

Shutterstock Photo

Dreamstime Photo

Podziel się artykułem