Wyspy Galapagos i Kontynentalny Ekwador

Loty: Kraków – Barcelona – Bogota – Guayaquil

Na początek czeka nas ponad czterogodzinna jazda pociągiem z Wrocławia do Krakowa i 2.5-godzinny lot z Krakowa do Barcelony, gdzie mamy spędzić większość dzisiejszego dnia, ale z powodu strajku francuskich kontrolerów ruchu powietrznego nasz lot się opóźnia o kilka godzin.

W Barcelone jesteśmy po południu i spędzamy tu resztę dnia oraz połowę kolejnego, ponieważ nasz lot do Ameryki Południowej jest dopiero po siedemnastej.

Po dziesięciu godzinach lotu docieramy bezpiecznie do Bogoty, a za kolejne dwie mamy lot do Guayaquil, gdzie docieramy po północy (po następnych dwóch godzinach).

Na lotnisku kupujemy karty SIM, za które, jak się okazało, sporo przepłaciliśmy, bo kosztowały nas po $25, a na mieście można je kupić za mniej niż połowę tej ceny.

Okazuje się, że działa tutaj Uber i za $3.55 dojeżdżamy pod nasz apartamentowiec.

Jest 3:30, a w Polsce 10:30, więc czas odespać podróż.

Dzień 3: Guayaquil

Po trzech godzinach snu budzi mnie telefon z lotniska od dwóch osób z naszej grupy, które dokupiły bilety dużo później i miały jedenastogodzinną przesiadkę w Bogocie zamiast trzygodzinnej jak my. Okazuje się, że zażądano od jednej z osób biletu na powrót, który miałem ja, więc trzeba było na szybko wysłać im go mailem, żeby zostali wpuszczeni na pokład.

Około dziesiątej rano dotarli oni do naszego wieżowca w sąsiedztwie pantilli, czyli slumsów, gdzie całą noc grała muzyka i ktoś się dobrze bawił. Sąsiedztwo slumsów zapewne miało znaczący wpływ na dość atrakcyjną cenę tego apartamentu.

Szybko wyruszamy na miasto w poszukiwaniu śniadania. W okolicy naszego apartamentowca znajdują się jedynie drogie restauracje dla turystów, a my chcemy spróbować czegoś lokalnego.

Zamawiamy Ubera z $2 i jedziemy na Avenidę 9 de Octubre, czyli ulicę 9. Października w samym centrum. Jest to bardzo znane miejsce, pełne sklepów i restauracji róznego rodzaju, tańszych i droższych.

Tam trafiamy do lokalnej knajpki serwującej podroby, np. kaszankę w bulionie lub podawaną na sucho za $5 od dania. Można zjeść i taniej, bo później znajdujemy lokale, gdzie pełny obiad można zjeść już za $3-4.

Po śniadaniu idziemy w kierunku promenady Malecón 2000. Ma ona 2.5 km długości i biegnie wzdłuż wybrzeża. Znajduje się tu kilka platform widokowych, z których widać całe wybrzeże, diabelski młyn oraz kolejkę linową łączącą miasto z sąsiednią wyspą. Na końcu promenady znajduje się centrum handlowe, gdzie prawie na każdym stoisku można kupić głównie firmowe koszulki i buty, choć nie dałbym sobie uciąć głowy, że są one oryginalne.

Dalej idąc w głąb od wybrzeża idziemy dzielnicą przypominającą ogromny targ, przepełniony tanią chińszczyzną i lokalnymi knajpkami, a niedaleko stąd znajduje się tętniąca życiem i zadbana dzielnica La Bahia, gdzie mieści się neogotycka katedra oraz Park Seminario, zamieszkany przez Iguany. Jest to rzeczywiście jedna z najciekawszych atrakcji Guayaquil. Warto także wejść do katedry obok, gdzie my akurat trafiamy na kazanie.

Po obiedzie w kolejnej lokalnej knajpce spacerujemy sobie jeszcze uliczkami, by poczuć jego klimat. Miasto jest dosyć mocno zaniedbane i niedofinansowane, na ulicach widać spory brud i często czuć zapach moczu, a bliżej slumsów można natrafić na ludzie kupy na chodnikach, ale w miejscach turystycznych, a nawet nieco dalej czujemy się bezpiecznie. Całą drogę powrotną do apartamentu idziemy pieszo i jedynie niewielki odcinek w okolicy slumsów wydaje się być niebezpieczny, ale udaje nam się go obejść  wybrzeżem i dzielnicą artystów, gdzie spacerują całe rodziny z dziećmi.

Dzień 4: Wyspy Galapagos

Lot na Galapagos mamy o 12:16 ale już o 9:30 jedzenimy za dwa i pół dolara na lotnisko, ponieważ w internecie krąży sporo informacji o możliwych komplikacjach przed lotami na te wyspy i rzeczywiście utrudnienia są.

Przede wszystkim trzeba się liczyć z opłatami imigracyjnymi w wysokości $20 od osoby oraz po przylocie na San Cristobal z opłatą za wstęp do strefy chronionej w wysokości $100 od osoby, a żadna z nich nie jest wliczana w cenę biletów lotniczych, które i tak są drogie, bo gringo muszą kupic bilety w najwyższej taryfie cenowej, czyli w przeliczeniu na naszą walutę za jakieś 1500-2000 zł za półtoragodzinny lot, na szczęście już w obie strony.

Na Galapagos jest godzinna wcześniej niż w samym Ekwadorze, a więc jak dolatujemy jest godzina trzynasta. Na lotnisku wszystko przebiega dość sprawnie mimo zaznaczeniu w deklaracji, że mamy ze sobą buty trekkingowe. Sprzęt trekkingowy, rośliny, jedzenie, zwierzęta i kontakt z nimi w ciągu ostatnich 72 godzin należy bezwzględnie zgłosić pod rygoem kary $700. Wwożenie roślin, zwierząt i plastików jest zabronione.

Kontrole są jednak mało szczegółowe, bo wszystkie bagaże rzuca się na taśmę bez konieczności wyciągania czegokolwiek, nawet płynów czy elektroniki. Dodatkowo, po przejściu przez kontrolę chcąc udać się do toalety można bez problemu wrócić się tą samą drogą do zamkniętej strefy, po czym wyjść z powrotem już bez żadnych dodatkowych kontroli.

Nasz hostel znajduje się kilometr od lotniska, w centrum miasteczka na wyspie San Cristobal, więc idziemy pieszo.

Pierwsze wrażenia są całkowicie odmienne od wyobrażeń, jakie mieliśmy o tym miejscu. Spodziewaliśmy się kwitnącej przyrody, mnóstwa zieleni, a okazuje się, że są to wyspy wulkaniczne, jest tu sucho, a plaże są piaszczysto-kamieniste. Przyroda wygląda tu bardzo podobnie jak na Teneryfie, czyli raczej kaktusy i niewielkie wyschnięte krzaski, porastające kamieniie i pumeks wulkaniczny.

Po zameldowaniu sie w naszym hostelu prosimy właściciela o zarezerwowanie dla nas biletów na prom na jutrzejszy dzień, bo kolejne trzy noce mamy spędzić na wyspie Santa Cruz. Promy pływają o siódmej rano i o piętnastej. My decydujemy się na poranny prom, ale okazuje się później, że na poranny nie ma już miejsc, bo największy z trzech promów, liczący 38 miejsc został zarezerwowany dla dużej grupy i w killku agencjach odesłano nas z kwitkiem proponując rejs na piętnastą. Ceny we wszystkich agencjach są jednaowe i za bilet w jedną stronę trzeba dać $30.

Ceny na Galapagos są bardzo zróżnicowane. Są tu drogie i wykwitne restauracje, gdize można wydać $12-20 za obiad, a są też jadłodajnie w menu dnia, gdzie lokalsi mogą zjeść zupę i drugie podanie za $5. My chcemy zobaczyć co jedzą tutejsi ludzie, dlatego idznemy na spróbować menu dnia. Jest to zupa z ciecierzycy lub na mięsie z kukurydzą i maniokiem, a na drugie do wyboru m.in. Kurczak albo ryba z ryżem, frytkami, ciecierzycą i sałatką, a do tego sok - wszystko w uczciwej cenie $5.

Po obiedzie idziemy na wybrzeże, m.in. na Playa del Oro czyli Złotą Plażę, gdize między niezbyt licznymi osobami na piastku wylegują się dziesiątki lwów morskich. Raczej są one tu dość przyjaźnie nastawione jeśli nie podchodzi się do nich za blisko, ale potrafią się wkurzyć i pogonić czasem komuś kota.

Niedaleko stąd znajduje się Centro de Interpretación Ambiental czyli darmowe muzem historii wysp Galapagos, w którym można dowiedizeć się m.in. że w 1879 roku na Wyspie Sam Cristobal załażony został obóz koncentracyjny o przy haciendzie El Progresso, a Wyspa Isabela do 1959 roku była kolonią karną, gdize zsyłano najbardziej niebezpiecznych przestępców i najbardziej bezwzględnych policjantów.

Idąc dalej szlakiem od muzeum trochę ponad kilometr znajduje się wzgórze z tarasem widokowym, pomost, przy którym jakaś grupa snorkowała, oraz plaża Punta Carola, czyli plaża Karola Darwina niewielką latarnią morską i jeszcze bardziej licznymi niż na poprzedniej lwami morskimi.

O godzinie 18:30 jest już całkiem ciemno, ale wyspy są bezpieczne, dlatego spacerujemy jeszcze jakiś czas po ładnej, dobrze oświetlonej promenadzie wzdłuż brzegu z pomnikiem Karola Darwina i molem, a po kolacji wieczór spędzeam relaksując się w hamaku przed naszym hostelem.

Dzień 5: San Cristobal. Lwy morskie i żółwie

Z rana zaraz po nieco skromnym śniadaniu za $6, składającym się z jajka sadzonego, parówki, naleśnika amerykańskiego i kawy, gdzie zabrakło już pieczywa, wyjeżdżamy na wycieczkę z wynajętym na trzy-cztery godziny kierowcą. Wycieczka taka kosztuje nas $80 za cały samochód, co przy tutejszych cenach wycieczek można uznać za okazję.

Zaczynamy od położonego ok. piętnaście kilometrów od nas rancha El Progreso, a raczej jego pozostałości. Założył je Manuel Cobos - bezwzględny biznesman, który stworzył tutaj obóz pracy i zaczął produkcję cukru. Obecnie z jego posiadłości pozostało kilka ścian.

Jedziemy od Centro de Crianza de Tortugas Terrestres, czyli ośrodka małych żółwi lądowych. Misją tego ośrodka jest odtworzenie populacji wybitych przez lata zółtwi. W dawnych czasach żółwie stanowiły pokarm dla człowieka. Wytwarzano z nich także olej. Wybito w ten sposób dziesiątki tysięcy. Tutaj pod okiem specjalistów żółwie żyją i składają jaja, a ich potomstwo jest tu pod dobrą opieką. Ciekawostką może być to, że płeć żółtwi zależy od temperatury, w której leżą jaja. Jeśli będą leżały w zimnej temperaturze, to urodzą się osobniki płci męskiej, a jeśli w gorącej - żeńskiej. Męskie osobniki można natomiast rozpoznać po płaskim brzuchu i dłuższym ogonie.

Stąd jedziemy na plażę Puerto China, która jest ulubioną plażą lokalnej ludności. Na weekendy przyjażdżają tu biwakować. Ta mała, urokliwa plaża pełna jest oczywiści lwów morskich. Po drodze do plaży rosną kaktusy typu Opuncja oraz Candelabr.

Ostatni punkt wycieczki jest laguna Junco, jednak ze względu na deszcz i mgłę z punktu widokowego nic nie widać, więc wracamy trochę wcześniej do hostelu.

Mamy jeszcze trochę czasu, a więc idziemy zwiedzić promenadę, której tylko część, z pomnikiem Darwina na początku, widzieliśmy tylko wczoraj w nocy. Pogoda się poprawia i możemy wreszcie nacieszyć się trochę słońcem spacerując wzdłuż brzegu, gdize niektóre ławki pozajmowane są przez mało towarzyskie lwy morskie, które denerwują się gdy ktoś próbouje usiąść obok nich. Czasem leżą one na ławkach, czasem pod nimi, a czasem po prostu na środku chodnika.

Spacer kończymy na obiedzie w tej samej lokalnej restauracji, gdize wczoraj jedliśmy obiad. Dziś w menu dnia zupa i ryba albo kurczak z ryżem, ciecierzycą i sałatką, co jest standadem w wielu krajach Ameryki Południowej czy Środkowej.

Po obiedzie Pan z naszego hostelu odprowadza nas na prom. Po szybkiej kontroli bagaży czekamy już na nasz prom, czyli tak naprawdę szybką łódź. Są tu tylko trzy promy, z których największy może pomieścić 38 osób. Odpływają tylko rano o 7. i po południu o 15. Do promu trzeba dopłynąć niewielki kawałek taksówką wodną za dodatkowo $1 od osoby, co nie jest wloczone w koszt biletu.

Rejs pędzącym po sporych falach promem trwa dwie godziny. Często rzuca nami we wszystkie strony, a przy większych falach cały prom potrafi na chwilę unieść się w powietrzu spadając z fali, a fale rozbryzgnąć się i zalać tył pokładu, gdzie nie ma żadnej osłony przed rozbijającymi się o nas wielkimi falami. Zalecam nie jest za wiele przed rejsem, bo jest spora szansa, ze nastąpi zwrot.

Na miejscu jesteśmy po siedemnastej. Oczywiście trzeba też usiścić oplatę portową po dolarze od osoby.

Nasz hotel znajduje się około kilkometra stąd, więc idziemy pieszo. Niestety jest tu problem z płatnościami kartą, bo większość punktów żąda płatności w gotówce, a nawet jeśli ktoś zgodzi się przyjąć zapłatę kartą, to prowizja wynosi 6%.

W centrum Santa Cruz jest kilka bankomatów, Mi zdarzyło sie, że w Banco Pacifico moja karta nie zadzaiała, ale w bankomacie z innego banku zadzaiałała bez problemu.
Na koniec idziemy do paru agencji turystycznych, żeby wykupić jakieś wycieczki na pozostałe dni. Ceny całodniowych wycieczek zaczynają się od $140 od osoby, a potrafią dochodzić nawet do $300 od osoby.

Udaje nam się znaleźć kilka opcji dla nas, i tak jutro czekają nas kajaki ze snorkowaniem na pół dnia za $40 od osoby, potem idziemy na Playa de Tortugas, czyli Plażę Żółwi, na później wynajmujemy auto z kierowcą za $40 za cały samochód i jedziemy na północ wyspy.

Pojutrze mamy całodniowe zwiedzanie wyspy Isla Isabela z godzinnym trekkingiem w jedną stronę na aktywny wulkan i snorkowaniem za $160 od osoby, a pojutrze mamy jeszcze jedną wycieczkę za $170.

Dzień 6: Santa Cruz. Tunele lawy, żółwie i huśtawka nad przepaścią

Wstajemy około siódmej rano, żeby na ósmą być już w agencji, gdzie mamy zarezerwowane kajaki. Agencja znajduje się zaledwie pięć minut od naszego hotelu. Na miejscu dowiadujemy się, że musimy jednak poczekać do 8:30 na rozpoczęcie imprezy.

Okazuje się, że na kajakach przy obecnej fali istnieje spore ryzyko wywrotki, więc lepiej zostawić sprzęt fotograficzny i zabrać tylko szczelnie zapakowanie telefony. Na dodatek jest też zimno, więc pianki są obowiązkowe, ale agencja je zapewnia w cenie rezerwacji.

Kiedy wypływamy fala jest spora i zaczyna trochę kropić. Jeden z kajaków już po paru minutach zalicza wywrotkę, a mój dwuosobowy kajak, którym płyniemy z kolegą, zaczyna nabierać wody z powodu uderzających w niego fal, więc nasz przewodnik każe mi wskakiwać do wody żeby go odciążyć, co również skutkuje wywrotką. Warunki na kajaki są dziś kiepskie, więc decydujemy się zakończyć tą przygodę, ale w zamian dostajemy alternatywną wycieczkę na farmę żółwi i do tuneli lawy.

Tunele lawy znajdują się ok. 25 km drogi od Puerto Ayora, gdzie mieszkamy. Rozciągają się one na około kilometr długości. Płynąca lawa zastygła od zewnątrz, ale w śroku będą w płynie wydostała się na zewnątrz tworząc te oto tunele. Są one oświetlone lampami, więc nie ma potrzeby używania latarek.

Po wyjściu jedziemy jeszcze na znajdującą się nieopodal farmę żółwi o nazwie Rancho Primicias. Wstęp tutaj kosztuje $5 oraz $2.50 za przewodika, a w cenę wliczone są kalosze, które są potrzebne do chodzenia momentami w blocie.

Wycieczka zajmuje około czterdziestu minut i mamy okazję podziwiać kolejne, niektóre nawet stuletnie okazy ogromnych żółwi lądowych, ale jest to inny gatunek niż te, które oglądaliśmy na San Cristobal. Mają inny kształt skorupy oraz słojów, których liczna określa ich wiek. Dopiero po siedemdziesiątce słoje zaczynają zanikać i określenie ich wieku możliwe jest już tylko w laboratorium na podstawie badań izotopu węgla.

Tutejsze żółwie potrafią spędzać jeden do trzech dni w wodzie, po czym odpoczywają na lądzie nie musząc w tym czasie nic jeść. Samice potrafią składać do dwustu jaj, ale ze względu na drapieżniki, które się nimi żywią, przeżywa tylko kilka.

Po ranczu żółwi wracamy do miasta na obiad w restauracji, w której jedzą praktycznie sami lokalsi za $6 za zupę, a na drugie lomito asado, czyli wołowinką z ryżem lub ceviche, czyli owoce morza z ryżem.

Po obiedzie pierwotnie jedziemy na plażę El Garrapetero, gdzie jest szansa zobaczyć flemingi, ale ze wzgędu na złą pogodę kierowca proponuje nam za dodatkowe $5 od osoby, żebyśmy najpierw zajechali do Highland View. Jest to park, gdzie znajduje się jedna z tych huśtawek nad przepaścią, znanych z internetu. Może przepaść to przesada, ale w momencie maksymalnego wychylenia jesteśmy jakieś kilkamaście metrów nad drzewami.

Wstęp kosztuje również $5 i w cenie także wliczone sa kalosze i warto je wziąć, bo podczas niemalze godzinnego trekkingu idzie się przez błoto i przez kolejne tunele lawy, w których miejscami zalega woda, a wyjście jest strome, bardzo wąskie i obłocone. Z mojego doświadczenia wiem, że sandały, nawet trekkingowe, nie sa dobrym pomysłem.

Trasa prowadzi przez dżunglę z bardzo bujną roślinnością. Na trasie znajduje się parę jeziorek, wspomiane już tunele lawy oraz huśtawka, punkt degustacji wytwarzanego na naszych oczach bardzo słodkiego, ale smaczengo soku z trzciny cukrowej z limonką, a także platforma widokowa na las z góry i na całe wybrzeże.

Po przejściu całej trasy na koniec wycieczki jedziemy na plażę El Garrapetero. Plan przewiduje relaks na plaży, kąpiel w wodzie oraz snorkeling, ale zimny wiatr i siąpiący co chwilę deszcz nam to uniemożliwia, ale za to udaje nam się zobaczyć fleminga.

Nasz kierowca wyjaśnia nam, że obecnie jest pora deszczowa z powodu zimnego prądu oceanicznego znad Antarktydy, stąd też tak niskie temperatury i niski sezon turystyczny na wyspach.

Wracamy do Puerto Ayora, gdzie mamy trochę czasu na zakupy i dłuższy spcer wzdłuż wybrzeża. W porcie, skąd odpływają promy na San Cristobal, w wodzie pływają małe rekiny, a na barierkach na nadbrzeżu siedzą pelikany.

Dzień 7: Isabela. Jazda drewnianym autobusem na Wulkan Sierra Negra

Około 6:30 podjeżdża pod nas Kevin z agencji i zabiera nas do portu. Prom na wyspę Isabela wypływa o siódmej, a rejs trwa dwie i pół godziny, podobnie jak na San Cristobal. Jest to motorówka tego samego typu co te, pływające między innymi wyspami, czyli niewielkie, mieszczące maksimum 38 osób.

Ze względu na to, że jesteśmy jednymi z ostatnich pasażerów, płyniemy na górnym pokładzie razem ze sternikiem, ponieważ nikt tu nie chce płynąć ze względu na to, że bardziej kołysze, przestrzeń jest niewielka, nie ma dachu, więc w przypadku deszczu można solidnie zmoknąć, a nawet jak nie ma deszczu, to ogromne, rozbijające się o pędzącą łódź fale potrafią mocno ochlapać, a na dodatek zabezpieczniem przed wypadnięciem za burtę jest tylko prowizoryczna barierka, którą można ręką podnieść w każdej chwili. Nikt też nie każe nam zakładać kamizelek ratunkowych, a na niektórych promach w ogól ich nie ma. Standardy bezpieczeństa są tu zdecydowanie inne niż w Europie.

Tak więc spędzamy na górnym pokładzie dwie godziny i udaje się tym razem bez zwrotów jedzenia, co wcale nie jest takie łatwe przy tak dużym falach i prędkości z jaką płyniemy.
Na miejscu musimy jeszcze podpłynąć do brzegu wodną taksówką za dolara, ponieważ promy nie dopływają do samego brzegu, przejść kontrolę bezpieczeństwa i zapłacić $10 haraczu za wstęp na wyspę.

Na miejscu po chwili zjawia się nasza opiekunka z agencji, która zabiera nas do lokalnego autobusu, którego wiek określiłbym na wczesne lata powojenne, bo siedzenia i słupki wykonane są jeszcze z drewna i widać, że służą już wiele lat. Autobus odziwo bardzo dobrze radzi sobie po górzystych, szutrowych i czasem dość stromych drogach.

Po drodze na wulkan pokonujemy ponad tysiąc metrów wysokości i widzimy sporo zieleni, a wyżej pola zastygłej magmy, porośnięte głównie kaktusami. Na dole jest zimno, pochmurno i siąpi od czasu do czasu, a że autobus nie ma szyb, to mocno wieje i jest bardzo zimno, więc warto mieć ze sobą polar i dodatkowo kurtkę.

A na górze pojawia się słońce i temperatura mocno wzrasta i trzeba rozegrać się do krótkiego rękawka. Ma to związek z ciepłymi prądami morskimi, które powodują napływ gorącego powietrza, a te rozbija się o zbocza wulkanu i nie dociera już dalej.

Wulkan Sierra Negra, na którym jesteśmy znajduje się na wysokości 1600 m i ma jeden z największych kraterów na świecie o długości ponad półtora kilometra i dwustu metrów głębokości.

Schodzimy do krateru stromą ścieżą i podchodzimy do samego wulkanu, gdzie czuć intensywny zapach siarki i widać opary. Jest to bowiem jedyny aktywny wulkan na tej wyspie. Nie ma możliwości wejścia na samą górę, ponieważ istnieje ryzyko zatrucia się oparami albo zapadnięcia się pod ziemię. Mimo tego widok jest niesamowity, zwłaszcza żółto-zielona siarka oraz wydobywające się z niego opary.

Trekking trwa może trochę ponad godzinę, a potem wracamy do autobusu i zjeżdżamy w dół do portu. Niestety pogoda i czas nie pozwalają na plażę i nurkowanie, ale mamy chwilkę na obejrzenie małej laguny z flemingami niedaleko od portu.

Między przypłynięciem promu a wypłynięciem ostatniego powrotnego jest odstęp tylko około pięciu godzin, a sam dojazd pod wulkan zajmuje już godzinę w jedną stornę. Do tego trzeba doliczyć trekking, postoje i okazuje się, że bez noclegu na miejscu nie da się zrobić wiele więcej.

Co ciekawe, tutaj dominują czarne iguany, bo jest ich przy porcie całkiem sporo. Wylegują się na chodniach.

Nasz prom powrotny znów zajmuje diwe i pół godziny, a fale są jeszcze większe niż w tamtą stronę i ledwo udaje się dopłynąć bez haftowania.

Dzień 8: Seymour

Rano pogoda zapowiada się fatalnie, bo jak wstajemy jest zimno i kropi deszcz. Mamy jednak nadzieję, że uda się zrealizować nasze plany wycieczkowe. Kevin podjeżdża po nas samochodem przed siódmą rano, pakujemy bagaże i zawozimy je do agencji, bo jak wrócimy z wycieczki będzie tylko czas na ich zabranie i od razu musimy iść na odprawę na prom. Dzisiejszą noc mamy spędzić z powrotem na San Cristobal, skąd jutro mamy lot do kontynentalnego Ekwadoru.

Jedziemy na północ wyspy do portu, gdzie po dłuższej chwili zjawia się nasz przewodnik i zabiera nas na łódź. Płyniemy około pół godziny aż dopływamy do wysokiego, kamienistego brzegu  wyspy Seymour, gdzie będziemy snorkować.

Przy obecnej temperaturze powietrza i wody kąpanie się jest niekomfortowe, dlatego niezbędne są pianki, a ze względu na rafy, również buty.

Część grupy na łodzi nurkuje, a m.in. my zdecydowaliśmy się na snorkeling, dlatego też dostajemy jeszcze maski, rurki i płetwy.

Snorkowanie robimy w trzech różnych miejscach, żeby móc zobaczyć jak najwięcej. W pierwszym widzimy rafę, w drugim główną atrakcją są rekiny, a w trzecim lwy morskie, których małe podpływają do nas i chcą się z nami bawić. Jest też pelikan, który z zainteresowaniem podpływa do nas kilka razy.

Pogoda się poprawia i wychodzi słońce, dzięki czemu woda staje się bardziej przejrzysta i możemy zobaczyć więcej niż w pierwszym miejscu.

Później podpływamy do brzegu, żeby oglądać ptaki, w tym bardzo rzadkie głuptaki niebieskonogie oraz lwy morskie na plaży.

Na tym wycieczka się kończy. Wracamy do portu, stamtąd samochodem do biura agencji po rzeczy i prosto na prom, łykając przy tym Anautin, czyli tutejszy odpowiednik Aviomarinu.

Okazuje się to zbawienne, bo ten prom jest jeszcze mniejszy niż poprzednie, którymi plynęliśmy i całe dwie godziny poniewiera nas niesamowicie z powodu ogromnych fal. Wiele razy fala wyrzuca nas na sekundę-dwie w powietrze, bo czym uderzamy w wodę niczym w asfalt. W najbardziej ekstremalnych momentach słychać aż krzyki przerażenia kilku pasażerek na pokładzie.

O siedemnastej zmęczeni dobijamy do portu, udajemy sie do naszego hostelu i resztę wieczoru odpoczywamy.

Dzień 9: Kontynentalny Ekwador. Montańita

Rano mamy tylko trzy godziny wolnego czasu zanim będziemy musieli iść na lotnisko, więc decydujemy się na plan minimum czyli spacer na plażę Loberia, gdzie idzie się prawie godzinę w jedną stronę.

Po drodze idziemy przez centrum miasteczka, mijamy targ z wiszącym na hakach mięsem i stoiskiem z salsichą, czyli kaszanką i podrobami, przygotowywanymi na miejscu do zjedzenia, mijamy dzikie wysypisko śmieci (niestety nie wszędzie na Galapagos jest czysto) i idziemy opuszczoną drogą, którą tylko raz na dłuższą chwilę przejedzie jakiś jeden samochód albo surfer na rowerze.

Plaża jest częściowo kamienista, częściowo piaszczysta, na niektórych kamieniach wylegują się czarne iguany, a na piasku standardowo lwy morskie.

Po dłuższej chwili spędzonej na plaży wracamy do hostelu, zabieramy bagaże i idziemy na lotnisko. Piechotką to tylko dwadzieścia minut.

Na lotnisku bez problemu odprawiamy się na nasz lot i przechodzimy kontrolę kart imigracyjnych (to te, za które trzeba było zapłacić po $100 przy wjeździe), paszportów, kart pokładowych i na końcu bagaży. Mimo tylu etapów wszystko idzie sprawnie, a z bagaży nie musimy nawet niczego wyciągać, bo nikt specjalnie nawet nie przygląda się na ekranie monitora co jest w plecakach.

Jeszcze tylko półtorej godzinki na hali odlotów i punktualnie o 13:40 tutejszego czasu opuszczamy Galapagos w kierunku kontynentalnego Ekwadoru, gdzie lądujemy po 16-tej tutejszego czasu. Lot trwa godzinę i czterdzieści pięć minut, ale na kontynencie jest przesunięcie czasowe o godzinę.

Kontaktuje się z nami wlasciciel wypożyczalni samochodów, gdzie mamy zarezerwowane auto. Po chwili przyjeżdża pod terminal i zabiera nas do swojego biura.

Formalności przebiegają bardzo sprawnie, ale nie zgodnie z umową musimy dopłacić $1000 a a Ekwadorze za płatność kartą doliczana jest sowitą prowizja między 10 a 20%. W tym przypadku jest to 20, więc jedziemy do pobliskiego bankomatu i płacimy gotówką.

Ogólnie w Ekwadorze jest bardzo duży problem z płatnościami kartą i lepiej mieć ich kilka, bo nie z każdej karty i nie z każdego bankomatu da się wypłacić pieniądze.

Przez miasto jedzie się dość trudno, bo ruch jest duży, kierowcy jadą szybko i trzeba czasem się wpychać. Poza miastem jest już dużo łatwiej.

Po drodze zatrzymujemy się w miejscowej szopie z jedzeniem, gdzie porcja wołowiny w sosie z ryżem i z dokładką kosztuje już $2.50, a właściciel z rodziną mieszka w drugim pomieszczeniu w tej samej drewnianej szopie.

Poza miastem widać już sporą biedę. Drewniane szopy, w których mieszkają ludzie są już bardzo powszechne.

Do naszego hostelu w miasteczku Montañita dojeżdżamy w niecałe dwie godziny, gdzie po szybkich zakupach zbieramy się do spania.

Dzień 10: Montańita i Comunidad Agua Blanca

Zaczynamy od śniadania. Ceny w lokalnych restauracji na promenadzie są o połowę niższe niż na Galapagos, i tak np. Arroz Marinero, czyli ryż z krewetkami, małżami i kawałkami homarów kosztuje tu średnio $6.

Po jedzeniu wyruszamy do Puerto Lopez, żeby zorganizować oglądanie wielorybów. Z wstępnych informacji od właściciela hostelu wynika, że możemy albo wybrać samo oglądanie wielorybów za $25 albo pełny pakiet, czyli wieloryby, trekking na wyspie Isla de la Plata połączony z oglądaniem ptaków i snorkowanie za $45.

Na miejsce docieramy w godzinę i udajemy się w kierunku głównej promenady przy plaży, gdzie znajduje się masa agencji turystycznych i knajpek. Panuje tu trochę azjatycki klimat. Jest miło, a widoki na Pacyfik i klify naprawdę super.

Po odwiedzeniu kilku agencji orientujemy się, że wszystkie agencje mają ten sam program wycieczek i podobne ceny. Udaje nam się ostatecznie wynegocjować $41 od osoby za pełny pakiet, chociaż przy obecnej temperaturze wody możliwe, że odpuścimy sobie snorkeling.

Teraz mamy czas na dłuższy spacer na molo i wzdłuż plaży, po czym jedziemy do oddalonego o 25 km stąd Comunidad Agua Blanca. Jest to społeczność 86 rodzin, które mieszkają w Parku Narodowym Machalilla i propagują turystyką przyrodniczą i ancestralną.

Przy bramie płacimy od osoby $5 za wstęp i dodatkowo $3 za rower i jedziemy w pierwszej kolejności do Muzeum Antropologicznego, znajdującego się ok. 5 km od wjazdu.

Na terenie społeczności prowadzone są wykopaliska, gdzie do tej pory znaleziono ludzkie szczątki oraz naczynia sięgające 2600 r.p.n.e., w tym także pozostałości Inków, którzy dotarli tutaj z Peru.

Kilometr dalej dojeżdżamy do platformy widokiem i do laguny z siarkowym jeziorem, w którym można się kąpać, jednak temperatura wody jest dla nas za niska. W powietrzu unosi się zapach zgniłych jaj.

Zwiedzanie na rowerach zajmuje nam dwie godziny, ale można tutaj spędzić o wiele więcej czasu robiąc dodatkowo trekking.

Na koniec wracamy na obiadokolację w Montañita, gdzie zamawiamy kolejną ogromną porcję różnych owoców morza dla dwóch osób za $10 i piwo, do którego serwowana jest sól i limonki, bo piwo pije się tutaj tak samo jak Tequilę.

Na koniec wracamy do hostelu, bo czeka nas pobudka o siódmej i wyjazd o ósmej na wieloryby.

Dzień 11: Puerto Lopez, Isla de la Plata i wieloryby

Zgodnie z planem pakujemy rzeczy do samochodu i jedziemy do Puerto Lopez na wykupioną wycieczkę, która zaczyna się o wpół do dziesiątej.

Na wyspę Isla de la Plata, oddaloną od lądu o 45 km płynie się prawie godzinę szybką motorówką, ale nie jest aż tak źle jak było na Galapagos i nawet dało się przeżyć rejs bez ujrzenia śniadania.

Isla de la Plata, czyli Srebrna Wyspa, nazwana tak z powodu koloru ptasich kup na skałach, niegdyś była kontynuacją lądu, ale podnoszący się poziom wody w oceanie spowodował zalanie i oddzielenie wyspy od stałego lądu.

Na ląd z łodzi wychodzi się prawie po kolana w wodzie. Zakładamy buty na plaży i idziemy kawałek pod górę, gdzie mamy do wyboru trzy drogi. Przewodnik decyduje się wybrać średnią pod względem długości, czyli około dwie godziny trekkingu na klify.

Po drodze widzimy masę głuptaków niebieskonożnych. Z wiekiem ich nogi zabarwiają się na niebiesko, co jest związane z ich dietą.

Spacerują one prawie tuż przy nas, ale należy utrzymywać dwumetrowy dystans, zwłaszcza jeśli samice siedzą w gniazdach z jajami, bo wystraszenie ich może spowodować, że uciekną i porzucą gniazdo. Mamy tez okazję obserwować je trakcie tańca godowego.

Głuptaki, której występują na wyspach Galapagos, oddalonych o ponad 1200 km przybyły tam właśnie stąd.

Głównym zagrożeniem dla ich populacji na wyspie są szczury, które prawdopodobnie przypłynęły tu na statkach. Z tego powodu rozkładane są tu pulapki z trucizną, której nie jedzą żadne inne zwierzęta na wyspie poza szczurami.

Po powrocie z trekkingu wracamy na łódź i płyniemy oglądać wieloryby. Udaje nam się zaobserwować wiele waleni wyskakujących z wody w powietrze. Robią to, żeby pozbyć się pasożytów i planktonu, który przywiera do ich ciała.

Dalsza część to snorkowanie i oglądanie m.in. żółwi morskich, mant i płaszczek, ale ze względu za zimno nie wszyscy się to decydują.

Do portu wracamy po szesnastej i wyjezdzamy do Azogues, niedaleko od popularnego miasta Ingapirca, gdzie znajdują się inkaskie ruiny. Mamy do przejechania czterysta kilometrów, czyli jakieś sześć godzin, więc wyjeżdżamy bez zwłoki.

Po drodze zatrzymujemy się tylko na tankowanie i jedzenie.

Końcówka trasy wiedzie przez kręte andyjskie drogi powyżej 3000 m.n.p.m., gdzie czuć już momentami lekki ucisk na plat czołowy, a temperatura na zewnątrz spada już do 5°.

Po drodze dostajemy informację z Bookingu, że hostel, w którym mieszkaliśmy zgłosił żądanie do Bookingu, że nie zapłaciliśmy za pobyt. Mamy wstępną informację, że prawdopodobnie sprawa zostanie wyjaśniona pozytywnie, ale na przyszłość lepiej brać pokwitowania płacąc za nocleg gotówką.

Dzień 12: Trekking w Andach

Zatrzymujemy się w hotelu El Che, na cześć Che Guevary. W pokoju na każdej ścianie mamy zdjęcia i plakaty z jego wizerunkiem. Sam hotel jest dobry i niedrogi. Za dwa pokoje dwuosobowe zapłaciliśmy ok. $70 za dobę. Za niewielką opłatą $6 na dwie osoby udało nam się w hotelu zrobić pranie oraz suszenie i znowu mamy czyste rzeczy.

Miejscówkę śmiało polecam jako dobrą bazę wypadową do miasta Cuenca, Parku Narodowego Cajas i Ingapirca, gdzie jedziemy jutro z samego rana. Dzisiaj natomiast jedziemy do pierwszych dwóch miejsc.

Po obfitym śniadaniu z kawą i sokiem za $3 s lokalnej restauracji ruszamy do oddalonego o czterdzieści minut miasta Cuenca.

Warto spędzić tutaj dzień i przespacerować się po uliczkach w stylu kolonialnym oraz po miejskich placach i parkach.

Zdecydowanie przypadł mi do gustu np. Parque Calderón z katedrą i pomnikiem Abdóna Calderóna, bohatera bitwy o Pichinchę, w której pokonano hiszpańskich rojalistów.
W mieście są też niewielki ruiny miasta Inków, ale obecnie są one zamknięte.

Po kilku godzinach spaceru wracamy do samochodu, gdzie czeka na nas mandat na $21 za parkowanie w płatnej strefie. Na znakach nie było nic na ten temat napisane, ale nie zamierzamy walczyć tylko jedziemy do najbliższego oddziału banku JEP, w którym zgodnie z instrukcją należy zapłacić karę w ciągu trzech dni. Cóż, bywa, ale przeżyjemy.
Jedziemy do Parku Narodowego Cajas. O ile Cuenca znajduje się na 2500 m, to Park Cajas rozciąga się już na wysokościach 3500-4200.

Podjeżdżamy do Laguny Toreadora na wysokość 3900 m, gdzie robimy godzinny trekking wokół jeziora. Wysokość jest spora, a jedyną aklimatyzacja, jaką mamy to wczorajsza droga samochodem przez góry, ale wystarcza. Poza przytkanymi uszami, trochę większymi zadyszkami  i lekkimi zawrotami głowy przy wchodzeniu pod górę nic poważnego się nie dzieje.

Wracamy parę minut po siedemnastej i okazuje się, że na bramie wjazdowej jest już łańcuch i nie możemy wyjechać, ale dogadujemy się z obsługą już zamkniętego schroniska, żeby nas wypuścili.

Jedziemy kawałek wyżej na punkt widokowy Tres Cruces, czyli Trzech Krzyży już na wysokości 4167 m. Słońce zachodzi już za górami a temperatura gwałtownie spada do 6°.
Po wejściu na górkę na punkt widokowy wracamy do siebie.

W godzinę jesteśmy koło naszego hotelu, ale jedziemy jeszcze zobaczyć z zewnątrz pięknie oświetlony na górze kościół Świętego Franciszka (kościół jest już zamknięty), a potem na kolację. W menu hamburger z colą za dolara czy np. ryż i krewetkami również za dolara.

Dzień 13: Inkaskie ruiny w Ingapirca i Bańos

Dziś jedziemy z samego rana na miejscowości Ingapirca, co w języku Kichwa oznacza Inkaską Ścianę.

Znajdują się tu największe w Ekwadorze ruiny prekolumbijskiego miasta cywilizacji Cañari oraz Inków. Wstęp do tego miejsca kosztuje jedynie $2, co obejmuje zwiedzanie z przewodnikiem.

Miasto najpierw zamieszkiwali Cañari, tworząc budowle z owalnych kamieni. Później dotarli tu Inkowie z Peru i obie cywilizacje żyły tutaj razem, ale Inkowie stopniowo zaczynali dominować i wprowadzać swoje prawa i rytuały. Ostatecznie miasto pochłonęła wojna między dwoma inkaskimi królami - jednym z północy i drugim z południa. Cañari się rozpierzchli i zaczęli żyć rozproszeni, a gdy pojawili się Hiszpanie, zaczęli współpracować z nimi, aby zwyciężyć z Inkami, którzy zostali zmuszeni do ucieczki do Peru.

Kompleks składa się m.in. z ruin Świątyni Słońca i Świątyni Księżyca, które u Inków zawsze występowały w parach, akweduktu, silosów do przechowywania ziarna oraz grobu oznaczonego kręgami kamieni, podobnie jak ułożone są pod ziemią ciała ludzi wokół kapłana.

Ułożenie budowli w stosunku do słońca i gwiazd bylo na tyle istotne, że co roku 21. czerwca, w dniu przesilenia słonecznego, promienie wpadały przez przejście prosto na grobowiec, oświetlając zmarłym drogę.

Inkowie mieli cztery pory roku, każda składająca się z 91 dni i zaczynająca się odpowiednio 21-dnia miesiąca rozpoczynające kolejny cykl życia, czyli 21. marca, 21. czerwca, 21. września i 21. grudnia. W te dni odbywały się specjalny ceremonie.

To, co tu widzimy to głównie kompleks religijny, zbudowany z bardziej trwałych materiałów, natomiast domy zwykłych mieszkańców (było ich ponad trzy tysiące dookoła) niestety się nie zachowały.

Nieopodal ruin znajduje się skała o nazwie Twarz Inków ze względu na jej specyficzny kształt. Przy okazji patrząc na znaki na punkcie widokowym dowiadujemy się m.in. że zjemy tu rosół :)

Stąd wyruszamy do Baños i mamy pięć i pół godziny drogi samochodem. Jazda do Baños jest do bani, bo nie dość, że jedziemy krętymi górskimi drogami, miejscami szutrowymi i na dużej wysokości, to jeszcze na niektórych odcinkach jest gęsta mgła, ograniczająca widoczność do kilku metrów.

Na miejsce dojeżdżamy przed osiemnastą i od razu idziemy szukać agencji turystycznych, żeby zorganizować wycieczkę do amazońskiej dżungli licząc, że jutro już tam pojedziemy.
Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana, bo większości wycieczek, choć jest sprzedawanych tutaj, zaczyna się z oddalonego o siedem godzin każdy Lago Agria, a wyjazd stamtąd jest o dziewiątej rano, więc musielibyśmy dziś w nocy wyjechać, żeby zdążyć na czas. Po prawie sześciogodzinnej jeździe nie chcemy dziś jechać kolejnych siedmiu godzin, więc dżunglę planujemy na pojutrze.

Lokalne agencje za czterodniowy pobyt w dżungli z trzema noclegami biorą od $240 do $295 od osoby i oferują różne opcje noclegów w lodżach dwuosobowych, czteroosobowych i wieloosobowych, na ogół z normalnymi łóżkami, pościelą i własną łazienką. Warto dopytać się też o wielkość grupy, bo niektóre agencje potrafią na raz zabrać po czterdzieści pięć osób, a niektóre oferują mniejsze grupy, co daje większą możliwość zrelaksowania się, medytacji i obcowania z dżunglą.

Po wykupieniu wycieczki idziemy od oddalonych o sześć minut piechotką Term Dziewicy. Wstęp tutaj kosztuje $4 od osoby dorosłej.

Jest to kompleks pięknie usytuowanych basenów termalnych, każdy o różnej temperaturze wody. Można stąd podziwiać ogromny wodospad oraz panoramę miasta.

Na koniec jeszcze tylko szybka kolacja i spacerkiem wracamy do naszego domku.

Dzień 14: Dziewięc godzin jazdy do Lago Agrio

Większość tego dnia niestety spędzimy na jeździe samochodem do Lago Agrio, gdzie mamy ostatni nocleg przed dżunglą.

Jedziemy jedynie na Rękę Pachamamy, czyli Rękę Matki Ziemi na wzgórzu nad miastem. Okazuje się, że ma ona jednak dwie ręce i serce, a wstęp na obie   kosztuje $7.

Znajduje się tu taras widokowy ze szklanym mostem, dodatkowo płatna trzydziestometrowa huśtawka z widokiem na miasto za $20 oraz mostek nad przepaścią, przez który przechodzi się z instruktorem w uprzęży przypiętej do liny.

Jadąc nieco wyżej samochodem mijamy jakieś plantacje i nie chcemy ryzykować zobaczenia czegoś, co mogłoby mieć jakieś niemiłe konsekwencje, więc zjeżdżamy na dół do miasta i wyruszamy w ośmiogodzinną drogę w kierunku amazońskiej dżungli.

Pierwsza połowa podróży to głównie kręte, górskie i dziurawe drogi. W niektórych miejscach dziury są tak duże, że wpadniecie w nie mogłoby skutkować koniecznością wyciągania samochodu. Są też osuwiska, gdzie brakuje brzegu jezdni.

Ruch uliczny jest duży. Jeździ tu masa cystern i ciężarówek, które dość trudno jest wyprzedzić na licznych zakrętach.

Po piętnastej zatrzymujemy się przy drewnianej budzie z jedzeniem na dwudaniowy obiad z napojem za niecałe trzy dolce. Ta sama buda służy również za mieszkanie dla rodziny.
W zestawie zupa, a na drugie danie klasycznie ryż z kurczakiem w sosie i trochę frytek. Nie ma tu żadnej karty dań i jest to jedyna dostępna opcja.

Przy budzie rozstawia się też policja antynarkotykowa, która sprawdza większość samochodów jadących od strony dżungli.

Bardzo rozmowny funkcjonariusz objaśnia nam trochę kulisy swojej pracy. Opowiada nam w jaki sposób szukają narkotyków i że bardziej szczegółowo sprawdzają auta, w których widoczne są jakieś przeróbki.  Jesteśmy też świadkami zakucia w kajdanki jednego z kierowców. Policjant tłumaczy nam, że nie mają budżetu na psa i polegają głównie na własnej intuicji oraz doświadczeniu.

Dalsza droga to prawie kolejne pięć godzin drogą już nie w górach, a głównie po płaskim terenie, ale o bardzo dużym natężeniu ruchu.

W hostelu w Lago Agrio jesteśmy po dwudziestej.

Jutro o szóstej rano musimy wyjechać, bo do punktu spotkania przed dżunglą mamy jeszcze dwie godziny, a na miejscu mamy być na ósmą.

Są to ostatnie godziny, kiedy mamy jeszcze jakiś zasięg. Przez następne cztery dni w dżungli raczej nie będę miał kontaktu ze światem.

Dzień 15: Cuyabeno, Amazonia

Wyjeżdżamy z hostelu o szóstej rano. Nie ma dużego ruchu i jedzie się dobrze, jedynie miejscami brakuje trochę asfaltu. Na miejsce spotkania, czyli El Puente Cuyabeno dojeżdżamy parę minut przed ósmą.

Mapa obiektów noclegowych w dżungli

 

Po dłuższej chwili czekania przyjeżdża nassza organizatorka oraz przewodnik, który zabiera nas na łódź. Do Cuyabeno Lodge dopływamy w ponad dwadzieścia minut i jesteśmy już w naszej wiosce w dżungli. Jest to bardziej ośrodek dla turystów niż typowa wioska. Takich ośodków w Amazonii jest cała masa, bo dżungla staje się z roku na rok coraz bardziej popularna. Bardzo podobnie wygląda to w Peru i w Brazylii, gdzie byłem parę lat temu. Cały ośrodek stoi na palach, a domki obite są dookoła moskitierami, aby chronić przed insektami.

Pierwszą naszą aktywnością jest prawie trzygodzinny spacer po dżungli, gdzie poznajemy głównie roślinność. Są też i tarantule czy mrówki o smaku cytrynowym żyjące w liściach. Po dżungli chodzi się tylko z przewdonikiem i w gumowcach ze względu na błoto w niektórych miejscach a także na węże mogące kryć się w zmurszałych korzeniach drzew, po ktorych czasem stąpamy.

Po powrocie ze spaceru mamy godzinną przerwę, obiad, a potem płyniemy około godzinę łodzią w górę rzeki oglądać ptaki, ale ze względu na przelotne deszcze niewiele ich widzimy.
Ostatnią aktywnością jest godzinny spacer po zmroku z latarkami, podczas którego mamy okazję zobaczyć sporo insektów, w tym różnego rodzaju pająki.

Dzień 16: Lokalna społeczność

Wypływamy krótko po śniadaniu w przeciwnym kierunku niż wczoraj. Dziś w planach mamy wizytę w lokalnej społeczności, pływanie w jeziorze i oglądanie zwierząt z łodzi.

Płyniemy w kierunku rzeki Rio Napo, dorzecza Amazonki, gdzie zlokalizowanych jest sporo lodży dla turystów, a nieco dalej znajdują się już prawdziwe wioski. My płyniemy do San Vicente.

Po drodze mamy okazję zaobserwować wiele gatunków ptaków, motyle, małpy czy węże.

Z kilkoma krótkimi przystankami na sikundę do wioski docieramy po czterech godzinach, czyli po czternastej.

Na miejscu bierzemy udział w całym procesie wytwarzania chleba z juki, począwszy od jej wykopania, poprzez obranie, starcie, włożenie jej do specjalnego skórzanego rękawa, wykręcenie go w celu pozbycia się wody, która używana jest potem do zupy, a na koniec wyłożenia proszku w naczyniu na ogniu i usmażeniu podobnie jak naleśnika.

Gotowy chlebek nie ma smaku, ale podawany z dodatkami smakuje już całkiem dobrze. My do niego dostajemy tuńczyka z pomidorami i cebulą.

Niestety tym razem nie mieliśmy okazji zwiedzenia wioski i zobaczenia jak żyją tutaj ludzie, ale z rozmowy dowiadujemy, że od około dwudziestu lat mają prąd, a od zeszlego roku internet satelitarny.

W tej okolcy funkcjonuje pięć różych dialektów, ale dużo osób mówi też po hiszpańsku. W tej wiosce funkcjonuje dialekt Baicoca.

Wg naszego przewodnika na granicy z Peru w dżungli można jeszcze spotkać kanibali. Jednym z dawnych rytuałów, które się tam odbywały, było zmniejszanie ludzkich głów, ale teraz robią to tylko z leniwcami.

Płyniemy z powrotem, po drodze zatrzymując się na jeziorze z kajmanami, gdzie mamy możliwość popływać w ciepłej wodzie z tymi kuzynami aligatorów oraz z różowymi delfinami, które co jakiś czas wynurzają się na moment, by zaczerpnąć powietrza. Płynąc dalej rzeką mamy okazję zobaczyć ich jeszcze więcej.

Nieco później, gdy jest już ciemno, mamy z kolei okazję zobaczyć sporo kajmanów. Łatwo można je wypatrzyć po świecących oczach kiedy oświetlamy rzekę latarkami. Są też wiszące na gałęziach węże.

Spływ łodzią przez ciemną dżunglę przy blasku księżyca i przy akompaniemencie odgłosów zwierząt robi na nas niesamowite wrażenie i działa na wyobraźnię. Zabłądzenie w tym labiryncie rzek i zostanie w takim miejscu na noc z pewnością byłoby ekstremalnym przeżyciem.

Dzień 17: Trekking i łowienie piranii

Dziś jest nasz ostatni cały dzień w Amazonii.

Wstajemy po piątej rano i od razu wypływamy na godzinę podziwiać z łodzi ptaki i małpy. O ile ptaki można zobaczyć dużo łatwiej, o tyle z małpami jest już większy problem, bo są daleko i wysoko. Najczęściej widać jedynie ruch w okolicach koron drzew, gdy skaczą z jednej gałęzi na drugą. Czasem na jakiś krótki moment można zobaczyć gdzieś zwisający ogon.

Po śniadaniu idziemy na czterogodzinny trekking, podczas którego idziemy przez błota, przedzieramy się przez gęsta dżunglę, idziemy w wodzie i po zmurszałych mostkach nad wodą, by móc zobaczyć bujną roślinności i tętniący życiem las, gdzie co chwilę widzimy pająki, mrówki, koniki polne, ptaki, motyle, termity, osy, czasem skaczące po drzewach małpy i wiele innych owadów. Mijamy co rusz ogromne sieci zbudowane przez tzw. społeczne pająki (social spiders).

Z roślinności mijamy np. chodzące drzewa, które potrafią się przemieszczać nawet o kilkanaście metrów w roku. Ma to związek z kształtem i ukierunkowaniem ich korzeni, które rosnąc powodują powolne przesuwanie się drzewa w kierunku słońca.

Są też potężne drzewa z rozłożystym pniem, które są twarde niczym kamień i służą do budowania łodzi lub wioseł, a także mogą służyć do komunikacji na odległość, bo uderzenie w nie powoduje duży huk.

Po powrocie do obozu czas na obiad i trochę relaksu, po którym płyniemy jeszcze łowić piranie i sardynki. Udaje nam się złowić kilka kocich ryb (catfish, a po hiszpańsku pesgato) oraz sardynek, jednak piranie tylko zjadają przynętę i się zrywają, więc nie udaje nam się zabrać na kolację ani jednej. Złowione rybki jemy na kolację.

Dzień 18: Cały dzień w samochodzie

Kilka zdjęć zrobionych telefonem z dziewięciogodzinnej jazdy z Cuyabene do Baños.

Na miejscu jesteśmy przed siódmą wieczorem, idziemy jeszcze na gorące źródła, kolację i wracamy do mieszkania.

Dzień 19: Wulkan Tungurahua – podejście do schroniska

Rozpoczynamy trekking na wulkan Tungurahua (5023m).

W południe wypożyczamy śpiwory i raki, po $5 za sztukę i jedziemy w kierunku parku, gdzie znajduje się wulkan.

Już na samym początku okazuje się, że na drodze do Pondoa, skąd mamy zacząć nasz trekking, jest wielka dziura, bo akurat trwa wymiana jakiejś rury, ale na szczęście czekamy tylko około godziny i droga jest już przejezdna.

Na początku rejestrujemy się w biurze parku na wysokości 2700 m i wychodzimy w kierunku schroniska.

W trzy godziny pokonujemy wysokość 1100 m idąc większość czasu stromo pod górę wzdłuż krętego koryta rzeki. Nasza przewodniczka mówi nam, że to jest ta najłatwiejsza cześć trekkingu, a już lekko nie jest. Dodatkową trudność sprawia konieczność niesienia własnych plecaków z ekwipunkiem, jedzeniem i wodą.

Dochodzimy do schroniska na 3800 m już o późnym zachodzi słońca, ale udaje nam się jeszcze zobaczyć wulkan Chimborazo przy ostatnich promieniach słońca, a później nocną panoramę miast w dole.

Po improwizowanej kolacji w postaci umsażonego na patelni pieczywa i grzybów z torebki zostawionych przez innych odwiedzających schronisko pakujemy się w opakowaniu w śpiwory, ale mimo wszystko w śpiworach jest dość zimno i co rusz się budzimy.

Dzień 20: Atak szczytowy

Wstajemy po 5:30 rano, żeby około szóstej wyjść.

Czeka nas sześciogodzinny trek na szczyt wulkanu Tungurahua i przejście kolejnych 1200 m w górę.

Sam początek już nie jest łatwy. Idziemy kilkadziesiąt minut lasem wzdłuż koryta rzeki, podobnie jak wczoraj. Jest stromo, ale jak dochodzimy do końca lasu przed nami wyłania jeszcze bardziej strome podejście na jedną z gór, a wulkan wyrasta dużo ponad nią.

Dalej zaczyna się jeszcze dużo bardziej strome zbocze z obsypującym się żwirem. Dwa kroki w górę i jeden krok w dół. Tu zaczynam mieć pierwsze myśli o rezygnacji z podboju wulkanu, bo podejście jest naprawdę męczące i miejscami trzeba wchodzić na czworaka.

Później nie jest o wiele lepiej, bo musimy trawersować po kamieniach i żwirze, a taka kombinacja zawsze oznacza możliwość obsypywania się kamieni pod stopami. Zdarzają się też spadające kamienie z góry, ale na szczęście mamy kaski, a kamienie nie są akurat zbyt duże.

Następnie mamy najbardziej stromy odcinek do samego krateru. Gdzieniegdzie wydobywa się gorąca para, bo wulkan jest aktywny.

Z krateru na szczyt mamy jeszcze jakieś czterdzieści minut po śniegu i po kamieniach, ale o 12:32 czasu lokalnego stajemy na szczycie.

Pogoda zaczyna się psuć. Nachodzą gęste chmury i w oddali zaczyna grzmieć, dlatego ze względów bezpieczeństwa podejmujemy decyzję o szybkim zejściu w dół bez żadnych postojów.

Zaczyna sypać mocny grad, a zbocze, którym idziemy natychmiast całe staje się białe i śliskie, co skutkuje częstym wywrotkami i zjeżdżaniem kawałek w dół na czterech literach, na plecaku lub na rękach.

Zejście do schroniska po stromym i śliskim zboczu bez postojów jest bardzo trudne i wykańczające, a to jeszcze nie wszystko, bo po dwudziestu minutach odpoczynku w schronisku czekają nas mniej więcej dwie kolejne godziny schodzenia tą samą drogą co wczoraj, która też łatwa nie jest. Na dodatek przez ostatnią godzinę zaczyna lać deszcz.

Zdjęcie zrobione pół minuty po poprzednim
Zdjęcie zrobione kolejne pół minuty po poprzednim

Trekking udany, ale jestem maksymalnie zajechany i teraz ledwo jestem w stanie chodzić.

Dzień 21: Odpoczynek pod Cotopaxi

Dzisiejsze popołudnie spędzamy w dolnym schronisku w Parku Narodowym Cotopaxi na wysokości 3800 m. z widokiem na drugi najwyższy wulkan Ekwadoru (5897m).

Dzień 23: Równik

Wczoraj nie było żadnej relacji, a to dlatego, że ze względu na duże zmęczenie po zdobyciu Tungurahua odpoczywałem w schronisku, a mój kolega zdecydował się na nocne wyjście na Cotopaxi z przewodniczką.

Wyjazd do wyższego schroniska miał miejsce około północy, a wyjście stamtąd na Cotopaxi między druga a trzecią. O dziewiątej rano otrzymałem informację od innych grup, że kolega zdobył szczyt i był widziany w jego okolicy, ale był bardzo zmęczony.

Po ponad dwunastu godzinach czekania zacząłem rozważać wezwanie pomocy, ale na szczęście po trzynastej kolega i przewodniczka dotarli do schroniska.

Z relacji mojego kolegi wynika, że warunki były bardzo trudne. Cały czas trzeba było iść w rakach po lodowcu i po śniegu, a raz doszło nawet do odpadnięcia i kilkumetrowego lotu w dół, ale na szczęście wpięcie do poręczówki i szybka reakcja przewodniczki sprawiła, że wszystko skończyło się bez uszczerbku na zdrowiu.

Resztę dnia spędziliśmy w drodze do Quito, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg.

Okolica nie zachwyca. Podobno w południowej części miasta jest bardzo niebezpiecznie i na porządku dziennym zdarzają się napady rabunkowe, dlatego decydujemy się już nigdzie nie wychodzić, a rano od razu wyjechać z miasta.

Nasza przewodniczka z gór została tu w Quito okradziona parę lat temu z pieniędzy i telefonu w biały dzień. Napastnicy zagrozili jej nożem, więc od razu bez dyskusji oddała co im drugi portfel i telefon, które miała ze sobą specjalnie na wypadek kradzieży.

Rano tuż po śniadaniu w hostelu wyjeżdżamy do Mital del Mundo, czyli na Równik, który znajduje się około godziny jazdy na północ. Warto dodać, że da tu dwa równiki: jeden oficjalny, ale nie wyznaczony prawidłowo, oraz drugi, kilkadziesiąt metrów dalej, na terenie, gdzie GPS wskazuje szerokość 00°00'00".

W ramach wstępu za $5 mamy anglojęzyczną przewodniczę, która opowiada o różnych rejonach Ekwadoru, m.in. o dżungli i rdzennych mieszkańcach Amazonii, praktykujących rytuał zmniejszania głów, a także o bogatej faunie i florze kraju.

W dalszej części kompleksu znajduje się monument, oznaczający środek Ziemi, a nasza przewodniczka demonstruje nam za pomocą wody i liści po dwóch stronach linii równika jak wiatr wieje w odwrotnych kierunkach na różnych półkulach, stąd na jednej półkuli mamy tornada i huragany, a na drugiej cyklony.

Zmumifikowana głowa poddana rytuałowi zmniejszania
Zmumifikowana głowa poddana rytuałowi zmniejszania

Po przekroczeniu linii równika woda wiruje w przeciwnym kierunku

Po serii kilku doświadczeń nasza wycieczka się kończy i idziemy spróbować serwowanego tuż obok Ekwadorskiego przysmaku o nazwie Cuy. Cuyes to kochane przez nas w Polsce świnki morskie, które tutaj są rarytasem. Za jedną świnkę na cztery osoby płacimy aż $30.

W katedrze miejskiej w Quito oraz w Cusco w Peru znajduje się nawet obraz Ostatniej Wieczerzy ze świnką morską!

Kolejne prawie dziesięć godzin spędzamy w drodze do Guayaquil, skąd jutro rano mamy już samolot do Barcelony.

Na miejsce dojeżdżamy już późno po zmroku, oddajemy samochód i zakwaterowujemy się w apartamencie w pobliżu lotniska, bo po siódmej rano musimy już udać się na lotnisko.

 

  • LinkedIn
  • Tumblr
  • Reddit
  • Google+

Skomentuj

Wesprzyj Projekty

Transazja

Planuję wydanie książki o mojej wyprawie przez Azję i zwracam się do Was z prośbą o pomoc w realizacji tego celu.

Aby wesprzeć mój projekt Transazja, kliknij

Zobacz Moje Zdjęcia na

Shutterstock Photo

Dreamstime Photo

Podziel się artykułem