Naszą wyprawę zaczynamy od Paryża, w którym spędzamy noc i 4 godziny poranka. Miasto, niegdyś tętniące życiem w chwili obecnej sprawia wrażenie przygnębiającego, wręcz opuszczonego.
Wieczorem od 20-tej panuje godzina policyjna i na ulicach są jedynie "niedobitki", a kara za złamanie obostrzeń wynosi 135 Euro.
Plusem tej sytuacji są tanie noclegi, nawet w hotelach można spotkać ceny poniżej 60 Euro za pokój.
W mieście turystyka umarła, praktycznie wszystko jest zamknięte, można jedynie kupić coś na wynos, i to też nie wszędzie.
Luwr świeci pustkami, pomijając fakt, że jest zamknięty, a na placu z ze słynną piramidą o 8. rano było parę osób - ja, kolega, z którym jestem na wyprawie, oraz.... ochrona.
Podobnie jest pod Notre Dame, gdzie dopiero teraz widać ogrom zniszczeń po pożarze. W chwili obecnej nie ma w ogóle dachu!
Wieża Eiffla... no cóż, szara, smutna, nieoświetlona, na tarasie widokowym przy Trocadero wieżę podziwia może 5 osób, a pod wieżą widać parę samochodów.
Pandemia zrobiła swoje, i robi nadal, świat plajtuje, odmawia funkcjonowania. Widać to tu wyraźnie w kipiącej od turystów francuskiej stolicy, gdzie aby wejść do Luwru kiedyś czekało się godzinami.
Po godzinie 10. rano żegnamy się z Paryżem i ruszamy na lotnisko De Gaulle'a. Pociągiem TGV trzeba liczyć jakieś 45 minut + parę minut na ewentualną przesiadkę, bo nam się takowa przydarzyła.
Każdy terminal na tym lotnisku jest ogromny, strzeżony przez uzbrojone wojsko i żeby dojść do samych Check-inów potrzebujemy kilkunastu minut. Trzeba też wziąć poprawkę, że jest tu sporo służbistów, i choćby minimalne przekroczenie dozwolonej wielkości czy wagi plecaka, co niestety mi się przytrafiło, i można zostać natychmiast odesłanym, aby go nadać, i nie ma żadnej dyskusji. Ja dwa razy byłem odsyłany, gdzie za drugim razem odprawa bagażowa była już zamkniętą, na co obsługa tylko wzruszała ramionami, że najwyżej nie polecę. Dopiero kiedy bez pytania ścisnąłem plecak i ten się zmieścił we wzorniku, na co nie chciano mi nawet pozwolić, zobaczyłem ironiczny uśmiech i zostałem przepuszczony.
Sam lot był opóźniony o prawie godzinę, ale przebiegł sprawnie i całe to opóźnienie nadrobiliśmy w chmurach. Lecieliśmy 8.5 godziny i wylądowaliśmy z bolącymi już trochę "siedzeniami" na stylowym lotnisku w Punta Cana, wyglądającym jak mała wioska składająca się z kilku chatek ze słomianymi dachami o godzinie 18. lokalnego czasu, czyli 5 godzin później czasu polskiego.
Odprawa przebiegła bardzo sprawnie i szybko, a większość, jak nie wszczy na lotnisku, mówią dobrze po angielsku.
Jedyne problemy mieliśmy w wypożyczalni samochodów, gdzie totalnie nie miało znaczenia co było w naszej rezerwacji - voucher swoje, a pan z firmy Interrent swoje (unikajcie ich jak ognia!). Mieliśmy dopłacić $200 i kaucję $800, a na koniec doliczono nam różne rzeczy jak drugi kierowca, za którego już zapłaciliśmy przez portal EconomyCarRentals, a tu musieliśmy zapłacić ponownie, a za to, że się wykłócaliśmy, pan powiedział, że dolicza nam jeszcze opłatę "karną". Na pewno skończy się to reklamacją, a Wy, korzystajcie z moich doświadczeń, i nigdy nie korzystajcie z usług tej firmy.
Jazda autem do naszego hostelu zajęła nam jakieś pół godziny, a pod koniec byliśmy eskortowani przez policję na motorach, bo na Dominikanie teraz od 17-tej jest godzina policyjna, a w ajbliższy weekend, wyjątkowo, będzie już od 12-tej... w południe, ale damy radę.
Nasz hostel jest całkiem klimatyczny a obsługa i ludzie bardzo w porządku. Więcej zdjęć później.
A tak wyglądał nasz czteroosobowy pokój, który miał, ze względu na pandemię, być pokojem dwuosobowym…
Dzisiejszy dzień był już zdecydowanie mniej nerwowy i chyba zaczyna nam się udzielać lokalna atmosfera, a wokół słychać co chwilę słynne "tranquillo".
Pierwsze co ruszamy załatwić kartę SIM, ale panie w lokalnym spożywczaku nie do końca ogarniają konfigurację, a cała procedura trwa z półtorej godziny, bo internet wciąż nie działa. Nikomu się nie spieszy, raz w międzyczasie ktoś kupi wodę, ktoś inny banany, czasem ktoś jakieś słodycze i tak czas sobie płynie ???? Internetu nie udało się skonfigurować, ale kilka godzin później udało się to w innym sklepie sieci Claro, gdzie Pani wymieniła kartę SIM na inną i internet magicznie zadziałał.
W drodze powrotnej spotykam policjanta, który wczoraj nas zatrzymał i potem eskortował do naszego hostelu. Pan zaoferował mi możliwość pożyczenia od niego motora i zostaliśmy "rodziną", a rodzina musi o siebie dbać ???? Tak więc mój nowy brat obwiózł mnie po okolicy i pokazał gdzie można tanio zjeść i gdzie są bankomaty, prosząc przy okazji o wypłacienie dla niego $5 na paliwo. Powiedział mi też, że pomimo godziny policyjnej policja nie zrobi nam krzywdy jeśli będziemy chodzić na pieszo.
Generalnie jest tu powszechne podwożenie motorami turystów lub wypożyczenie motoru, wystarczy tylko machnąć na kogoś jadącego motorem i zapytać o taką możliwość. Często też motorzyści zwalniają widząc turystę i sami oferują taką możliwość.
Większość restauracji w okolicy była zamknięta, a że wciąż nic nie jedliśmy, bierzemy śniadanie w... chińskiej. Jest tu wiele restauracji - meksykańska, indyjska, rosyjska, ale żadnej tradycyjnej dominikańskiej jeszcze nie udało nam się znaleźć, ale się nie poddamy.
Dalej robimy sobie małą objazdówkę po okolicy i odkrywamy plażę Macao. Ta malownicza, rajska plaża znajduje się kilkanaście kilometrów na północ od Bavaro, dzialnicy Punta Cana, w której obecnie mieszkamy. Jest to idealne miejsce dla surferów z ogromnymi falami, jednak pływa się tu trudno, bo na dnie jest sporo ogromnych kamieni, a prądy potrafią nas bardzo łatwo zabrać w głąb morza, jak i z powrotem w kierunku plaży, a nogi mogą ugrzęznąć bardzo łatwo pomiędzy tymi kamieniami lub można się z nich ześlizgnąć, natomiast sama plaża jest wyjątkowa i warto to pobiwakować. Przy wejściu trochę męczą naganiacze, ale jak już się przez nich przejdzie, to jest cisza i spokój... poza przechodzącymi od czasu do czasu sprzedawcami soków czy owoców, ale oni już nie są raczej nachalni. Pewnie ze względu na Covid, jesteśmy tu jednymi z nielicznych turystów, reszta to mieszkańcy, którzy korzystają z tego, że na plaży jest spokój i mogą tu przyjechać, wyciszyć się i pokąpąć. Ceny za parking trzeba tu negocjować, bo piewsza oferta to $20, jednak skończyło się na $2.
Resztę dnia, a nie ma zostało go już dużo (od 17-tej jest godzina policyjna), trochę błądzimy. Obie próby dojazdu do Hoyo Azul skończyły się fiaskiem, bo... jedna droga, którą pokazywał nam GPS w ogóle nie istniała, a druga to wjazd dla obsługi i trzeba by było jechać dalej, a bliżej była jeszcze inna atrakcja - Rezerwat Indigenous Eyes Ecological Reserve, jednak kiedy tam docieramy jest godzina 16. i zostaje nam godzina na powrót. Dowiadujemy się jedynie, że wstęp kosztuje $50 (dwa lata temu bylo to $25) i że obejmuje kilka lagun, w których można się kąpać. Prawdopodobnie wrócimy tu za parę dni.
Wieczór spędzamy na pobliskiej plaży, do której musimy podejść jakieś 500 metrów, łamiąc przy tym godzinę policyjną, ale skoro policja sama mówi, ze chodzić możemy, to władzy trzeba pokornie słuchać.
Jutro nie wiemy co się nam uda zrobić, bo godzina policyjna, wyjątkowo w ten weekend, zaczyna się od 12-tej... w południe, dlatego planujemy wstać o 6. rano, żeby móc cokolwiek sensownego porobić.
Wstajemy o 6:30 rano, bo w południe musimy być już w apartamencie (tak, przenosimy się dziś z hostelu do apartamentu) na dwie noce, a później prawdopodobnie pojedziemy gdzieś dalej. Punta Cana jest miastem i regionem bardzo drogim, dla turystów z wypchanymi portfelami, a najtańszy nocleg kosztuje tu ok. $60. Jadąc autem co chwilę mijamy ogrodzone wielkim murem turystyczne getta, gdzie prywatność turysty jest pilnie strzeżona przez ochronę i kamery, a ośrodki znajdują się wgłab ogromnego terenu, w całości należacego do danego ośrodka i z bramy nie ma możliwości zobaczyć niczego. W hotelach goście mają bardzo często zapewnione kilka basenów, plażę z darmowymi parasolami i leżakami, SPA, masaże, mini-parki oraz wiele innych atrakcji, przez co sporo czasu spędza się na terenie ośrodka.
Co do wycieczek i aktywności, to są one bardzo drogie, ceny zaczynają się od $50, a odległości sa spore, więc wypożyczenie samochodu jest świetną opcją, dającą ogromną niezależność. Nie na wszystkich wycieczkach da się zaoszczędzić, bo np. wycieczka z hostelu na jedną z głównych atrakcji regionu, wyspę Saona, kosztuje ok. $50, a z własnym dojazdem z Punta Cana do Bayahibe (mniej więcej godzina drogi), skąd wypływają katamarany na wyspę, ok. $45. Samochód daje jednak możliwości dojechania w wiele miejsc, do których nie zabierze nas biuro podróży, a także wracając z takiej wycieczki zawsze można jeszcze gdzieś zajechać i coś więcej zobaczyć. Z kolei dla miłośników opcji all-inclusive w ramach wycieczki z agencji za $50 jest wyżywienie i drinki, więc dla każdego coś miłego, trzeba tylko wybrać lepszą dla siebie ofertę.
My dzisiaj kierujemy się właśnie na wyspę Sanoa, jednak robimy to na ryzyko, bo ze względu na godzinę policyjną żadne biuro nie organizuje dziś wycieczek, więc być może nic nie wypłynie z Bayahibe. Droga jest prosta, cały czas Autopistą del Coral, czyli Koralową Autostradą. Dwa odcinki drogi są płatne i jadąc trzeba przygotować 160 peso (ok. $3).
Na miejscu rzeczywiście okazuje się, że nie ma ani jednego turysty a katamarany stoją w porcie, jednak na ogół zawsze jest jakieś wyjście - można wypożyczyć szybką motorówkę wraz z kapitanem. Dostępne są różne opcje, małe motorówki, średnie i typu lux, z wyżywieniem i alkoholem lub bez. Ceny za prywatny rejs zaczynają się od $180, ale jak zawsze, trzeba negocjować, bo można bardzo zbić cenę, np. do $120, czyli po $60 od osoby. Wprawdzie bez jedzenia i drinków, ale własne kanapki też są super, a w zamian czeka nas kilka atrakcji, których się nie spodziewaliśmy.
Zaciekawiło nas co oznacza skrót PIS, widoczny na łodziach i zapytaliśmy się o to naszego kapitana o imieniu Coco, który powiedział nam, że jest to organizacja Kościoła Katolickiego na Dominikanie...
W programie rejsu mamy pływanie w błękitnej wodzie, łowienie rozgwiazd, które trzeba wrzucić z powrotem po 10 sekundach, żeby nie stała im się krzywda, potem karmienie rybek chlebem, podpłynięcie do Parku Narodowego Cotubanama, który można zobaczyć tylko z wody lub z lotu ptaka, a na koniec rajska wyspa Sanoa, na co dzień pełna krzykliwych turystów, którzy sa tak stłoczeni, że muszą nieraz kąpać się na zmianę, a dziś totalnie pusta, tylko dla nas. Poza obsługą restauracji i naszym kapitanem, nie ma tu żywej duszy i panuje tu całkowita cisza od ludzi, słychać tylko szum fal i pisk ptaków. Dzięki pandemii, było to niesamowicie uspokajace i relaksujace doznanie.
Do Bayahibe dopływamy przed 12-tą, więc teoretycznie jest już godzina policyjna, jednak zgodnie z prawem każdy ma jeszcze dodatkową godzinę, żeby wrócić do swojego miejsca zamieszkania, gdzie my docieramy... za pięć pierwsza!
Jedzenie i meldunek zajmują kolejną godzinę, ale w końcu jesteśmy zakwaterowani w klimatyzowanym apartamencie z morską wodą płynącą z kranów i balkonem z widokiem na basen. Standard, jak na cenę, jest dobry, a na recepcji pracują dziewczyny z Rosji i Kazachstanu, więc jeśli ktoś nie zna hiszpańskiego, a zna rosyjski, to tu się ten język przyda. Zresztą na wyspie jest sporo Rosjan, którzy niestety nie zawsze są lubiani przez lokalną społeczność. Pani z Kazachstanu mieszka tu już od 11-tu lat i powtarza, ze marzenia są po to, aby je spełniać i jak się chce, to można wszystko. Cóż za święte słowa!
Resztę dnia spędzamy na relaksie na oddalonej 300 metrów od od nas Plaży Bavaro. Jest ładna, ale nie tak malownicza jak ta przy hostelu wczoraj, a wieczorem jest niestety słabo oświetlona, więc tym razem nie będzie nocnych zdjęć z plaży.
Wracając do naszego aparthotelu przechadzamy się po uliczkach, gdzie wprawdzie knajpki sprzedają jedzenie i picie tylko na wynos, ale i tak wszędzie gra muzyka i chodzą ludzie. Niektóre knajpki niespecjalnie też przejmują się ograniczeniami i przy bardze turyści popijają piwo i rum.
Warto nadmienić, ze nawet nocą czujemy się tu bezpiecznie.
Czas na sen, bo jutro znowu pobudka po 6. rano, żeby móc wrócić do 12-tej (no, ewentualnie do 13-tej).
Dzień za dniem w raju mija niczym krótka chwila i wypełniony jest maksymalnie aktywnościami, pomimo godziny policyjnej, w weekendy zaczynającej się już od 12-tej.
Dziś niestety dowiedzieliśmy się, że tak już pozostanie aż do naszego wyjazdu, bo dominikański rząd przedłużył restrykcje do 26-go stycznia. jest jednak zmiana, że chociaż w tygodniu godzina policyjna zaczyna się od 17-tej, a w weekendy od 12-tej, ale rząd dał dodatkowe 3 godziny na powrót do domu, jednak wszystkie atrakcje turystyczne, restauracje i sklepy będą już zamkięte.
Ze względu na takie obostrzenia, wstaliśmy dzisiaj już o 6:30, chociaż wstawanie o takiej porze przychodzi mi z trudem.
Na sam początek dnia udajemy się, by podziwiać wschód słońca na plaży, a dla tak malowniczego widowiska rzeczywiście czasem warto pocierpieć.
Później szybkie śniadanie i ruszamy do parku ekologicznego Indigenous Eyes, gdzie golą już turystów po $50 za wstęp. Jest to dużo, ale mimo wszystko warto. W parku znajduje się 12 lagun, z czego w trzech można się kąpać - Guama, Cacibajagua i Yauya, z czego najciekawsza jest Guama, do której można wskoczyć z pomostu na górce. W krystalicznie czystej wodzie można dojrzeć każdy kamyczek na dnie. W Yauya z kolei, choć mniej widowiskowej pływał za to żółw.
Po 11-tej wracamy do samochodu, żeby zdążyć zrobić zakupy przed zamknięciem sklepów. Po tanie zakupy warto podjechać do marketu o nazwie... Super Lama.
Resztę dnia od 13-tej spędzamy lokalnie, kąpiąc się w basenie na dachu naszego apartamentowca z widokiem na Punta Canę i na morze, a wieczorem znów idziemy na zachód słońca na plaży, gdzie spotykamy pewnego jamajczyka, którego dzeci mieszkają w Niemczech, a on mieszka na stałe na Dominikanie. Jego babcia, o ile mu wierzyć, za miesiąc skończy 116 lat.
Steven, bo tak ma na imię, powiedział nam, że prawdopodobnie nie uda nam się popłynąć z Dominikany do Puerto Rico promem i że jest to w chwili obecnej nielegalne, a wszyscy, którzy przypływają tam promem muszą mieć wizę. Łatwiej podobno jest dostać się tam drogą lotniczą i w najbliższych dniach będziemy próbowali dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat.
Opuszczamy Punta Cana i wyruszamy w bardziej "dziką" część Dominikany. Dziś odwiedzimy zarówno kilka turystycznych miejsc, jak i te całkowicie nieturystyczne, żeby zobaczyć ten kraj takim, jakim jest naprawdę, poza utartymi szlakami.
Pierwsze co, jedziemy do parku Domitai, w którym mieście się wioska grupy etnicznej Taino, która niegdyś liczyła ponad 600 tys. osób, a w swoim najgorszym czasie po inwazji Hiszpanów - 600. Większość wymarła z wycieńczenia i głodu, bo byli zmuszani do bardzo ciężkiej pracy.
W ramach parku jest też cenota (to takie jeziorko w jaskini) o nazwie Hoyo del Salado. Jesteśmy tu parę minut przed 9. rano i właśnie te parę minut mamy okazję kąpać się w niej sami i cieszyć się ciszą i krystalicznie czystą wodą. Chwilę później przyjeżdża cały autobus głośnych turystów, którzy zaczynają szturmować jaskinię.
W ramach wstępu, który kosztuje $20 jest też pokaz ceremonii, prezentacja wytwarzania cygar i degustacja czekolady, herbaty i kawy, które są tu produkowane. Rzeczywiście smakują one wyjątkowo i warto coś tutaj kupić, mimo, że nie jest tak tanio, ale też w cenie porównywalnej do dobrej kawy w Polsce.
Wycieczka w parku trwa mniej więcej półtorej godziny. Chodzi o to, żeby w jaskini ustąpić miejsca innym.
Tuż przy wejściu do parku jest jeszcze jedna jaskinia, do której nie wymagany jest bilet wstępu, ale niestety w tej cenocie nie wolno pływać i nie jest ona już tak oświetlona ani widowiskowa. Park oferuje też przejażdżki na quadach jeśli ktoś jest zainteresowany.
Stąd ruszamy do miasta Higuey miając miasteczka, które z turystycznym rajem niewiele mają wspólnego. Sklepy mięsne prezentują swój towar na zewnątrz i w upale, wokół mięsa latają muchy a bezdomne psy kręcą się tu cały czas w nadziei, że sprzedawca czasem rzuci im jakiś ochłap z surowego mięcha.
Dojeżdżamy do Bazyliki Matki Boskiej Wielkiej Łaski w Higuey, która jest jedną z głównych atrakcji miasta. Wewnątrz warto zobaczyć ołtarz i wyjątkowe witraże, a my dodatkowo trafiliśmy na szopkę bożonarodzeniową, która została tu pięknie przygotowana i oświetlona.
Samo miasto Higuey oraz inne miasteczka w okolicy, przez które przejeżdżamy w niczym już nie przypominają Punta Cana. Wariactwo na drogach, okratowane mieszkania, sklep mięsny z wielkimi płatami mięsa i całymi głowami zwierząt zwisającymi spod sufitu, psy czyhające na rzucony przez właściciela ochłap, drewniane lub blaszane budy z owocami, wreszcie tradycyjne jedzenie na ulicy (ryż, fasolka, juka, gotowane banany, kurczak na kilka sposobów, sałatka), do tego sok ze świeżych owoców w cenie 1/4 tego, co płaciliśmy za jakiekolwiek jedzenie w Punta Cana. Za cały obiad z sokiem zapłaciliśmy $5 - w Punta Cana tyle płaciliśmy za sam sok!
Na ulicach słychać warkot motorów i klaksony wciskających się na siłę aut, często na czerwonym świetle i pod prąd. Ulice już są takiej jakości, że warto jednak przy wypożyczeniu auta pomyśleć o jakimś z wysokim zawieszeniem, bo co chwilę są hopki, przejeżdżając przez które z prędkością nawet 10 km/h można o nie mocno zaryć podwoziem. Po bokach ulicy są rowy, oddzielające chodnik od jezdni.
Dalej wjeżdżamy już na kolejną płatną autostradę ($1), strzeżoną przez uzbrojone w karabiny służby i godzinę później dojeżdżamy do Santo Domingo, stolicy kraju, liczącej 2.7 miliona mieszkańców i rozciągniętej na sporym obszarze. Sercem miasta jest Zona Colonial, czyli stare miasto, gdzie znajdują się główne atrakcje. Nasz hostel, podobnie jak spora część obiektów hotelarskich, znajduje się w jego okolicy, a do starego miasta można dojść pieszo, co zajmuje parę minut.
Idziemy na godzinny spacer, a na temat samej Zony Colonial napiszę jutro, kiedy zamierzamy spędzić tam więcej czasu.
Cały dzień spędziliśmy dziś w Santo Domingo. Jest tu sporo atrakcji, które warto zobaczyć. Ze względu na pandemię część z nich jest jednak zamknięta.
Klamkę pocałowaliśmy w Akwarium i w Pierwszej Katedrze Ameryki przy Parku Kolumba. Tę bazylikę, wybudowaną już w 1540 roku mogliśmy zobaczyć jedynie z zewnątrz.
Również Latarnia Kolumba (Faro a Colon) była częściowo zamknięta i nie mogliśmy wejść na kopułę, ale część sakralna była otwarta, ponieważ według władz jest to także jego mauzoleum, jednak jest to dość kontrowersyjna teza. Miejsce to odwiedził w 1992 roku Jan Paweł II. Ta strzelista budowla powstała na planie krzyża, a jej kopuła emanuje wiązkami światła w stronę nieba.
Po drodze do latarni zwiedzamy mniej turystyczne rejony miasta i odwiedzamy mechanika, bo okazało się, że jeden zaczep od przedniego zderzaka jest ułamany i zderzak lekko odstawał, czego prawdopodobnie nie zauważyliśmy przy odbiorze samochodu i wzbudzało w nas lekki niepokój to, że moglibyśmy zostać za to obciążeni dodatkowymi kosztami przez wypożyczalnie. Silikon zrobił swoje i zderzak wygląda jak nowy.
Dzielnica nie należała do bogatych i mieliśmy okazję zobaczyć jak mieszkają "zwykli" obywatele Dominikany z tej trochę niższej klasy. Część domów wyglądało trochę jak opuszczone, a zamiast okien w wielu z nich były po prostu duże kraty. Ciepłą wodę zapewniają ogromne zbiorniki na dachach
Odwiedziliśmy również podziemne jeziorka o nazwie Trzy Oczy (Los Tres Ojos), gdzie naprawdę warto wejść i jest tanio, bo wstęp kosztuje zaledwie $4 i dodatkowo ok. $1 (50 pesos) za przepłynięcie łodzią przez jaskinię i z powrotem. Można też wynająć przewodnika, ale najtaniej liczą sobie $35. Park, choć mieście się w centrum wielkiego miasta, jest naprawdę wyjątkowym miejscem i perełką w całej okolicy.
Poniżej zamieszczam zdjęcia z latarni Kolumba, a raczej z tej jej części, do której udało nam się wejść.
Resztę dnia spędzamy już w Zona Colonial, gdzie spacerujemy, przy okazji próbując dowiedzieć się jak dostać się na to nieszczęsne Haiti i Portoryko, o czym nikt nic nie wie. W jednej agencji turystycznej dowiadujemy się, że obecnie granica lądowa z Haiti jest zamknięta z przyczyn politycznych i że jest tak w chwili obecnej niebezpiecznie, ale jeśli bardzo chcemy, to możemy polecieć samolotem, co jednak wszyscy nam odradzają. Jedyne połączenie autobusem, który jeździł z Dominikany, jest zawieszone.
Promy do Portoryko też w chwili obecnej nie pływają, czyli nas kolega z Punta Cana jednak miał rację, że lądowo nie ma szans. Samoloty natomiast kosztują w chwili obecnej ok. $300 i wymagany jest test na Covid z ostatnich 72 godzin, ale wciąż rozważamy taką możliwość, skoro jesteśmy już tak blisko i nie wiadomo, czy kiedyś tutaj wrócimy.
Spacerując po Zona Colonial warto zobaczyć Katedrę-Bazylikę, Ratusz z białą wieżą, twierdzę Ozama, Panteon oraz Plac Hiszpański, gdzie w tle ciągle gra muzyka, a czasem nawet przygrywają tu kapele w stylu El Marriachi.
Przechadzając się nie sposób nie zauważyć głównie młodych nastolatek w eleganckich sukniach, pozujących do profesjonalnych sesji zdjęciowych. Jak powiedział mi jeden z fotografów, jest to zwyczaj upamiętnienia swoich urodzin. Dziewczynka, której robił sesję zdjęciową właśnie skończyła 15 lat. Na takie sesje decyduje się tutaj też sporo dojrzałych kobiet. Spotkałem też kilka młodych par, pozujących do zdjęć ślubnych. Miejsce jest naprawdę urokliwe, więc nie ma się co dziwić, że jest ono popularnym miejscem do plenerów.
Większość dzisiejszego dnia poświęcamy na sprawy organizacyjne i jazdę samochodem.
Dzisiaj często uczymy się w praktyce znaczenia słowa "tranquillo", czyli spokojnie. Z samego rana godzinką czekania na śniadanie, bo okazało się, że kucharz nie miał produktów i musiał wysłać kogoś na zakupy, ale nikomu się nie spieszy, nam też nie.
W tym czasie udało nam się uzyskać trochę informacji gdzie można zrobić test na Covid, jeśli będziemy chcieli polecieć do Portoryko. za to loty w akceptowalnej cenie (1250 zł), są przez... Nowy Jork i trwają 9 godzin, przy czym warto nadmienić, że Portoryko oddalone jest o ok. 250km od Punta Cana! Wygląda na to, że tym razem cały pobyt spędzimy na Dominikanie, ale wyspa ma wiele do zaoferowania.
Wyruszamy w drogę do górzystego centrum wyspy, poprzecinanego pasmem Kordylierów, w okolice góry Pico Duarte - najwyższego szczytu Karaibów i wysokości 3175 m.n.p.m.
Po drodze okazuje się, że hotel zarezerwowany przez Booking.com pisze do nas, że... jest zamknięty. Rezerwujemy natomiast inny hotel, w podobnym standardzie, jednak hotel odpisuje nam, że to ten sam obiekt i nie może nas zakwaterować Trzecie podejście też kończy się fiaskiem, ponieważ, wg. Booking.com znajduje się 18km od Manabao, a w rzeczywistości... o 137km, ale kto by się przejmował taką drobnostką. Na szczęście udaje nam się bezkosztowo anulować rezerwację i zostajemy bez noclegu.
W mieście Jarabacoa zatrzymujemy się na obiad w restauracji dla "localsów", gdzie standardowo znajduje się bufet i do wyboru jest kilka rodzajów ryżu, kurczak smażony, kurczak pieczony, wołowina, gotowane platany (rodzaj bananów), sałatki a cały taki talerz kosztuje niecałe $5, a przy okazji można popróbować czegoś lokalnego.
Dojeżdżamy do biura Parku Narodowego Armado Bermudez, znajdującego się tuż przy wejściu do parku, gdzie starszy pan ogląda sobie telewizor i gotuje obiadek, którym chce nas poczęstować, bo mówi, że ma go dużo. Pan mówi bardzo niewyraźnie i trochę trudno go zrozumieć, ale udaje nam się dowiedzieć, że nie możemy wejść na szczyt sami i musimy wynająć przewodnika, co jest warunkiem wydania zgody na wejście do parku.
Jego kolega, który razem z nim gotuje jest przewodnikiem, więc od razu oferuje swoje usługi. Na szczęście całość, na dwie osoby, na dwa lub trzy dni, w zależności od naszych sił, wraz z pozwoleniem kosztuje ok. $100, ale liczenie trwa jakieś dwadzieścia minut, a wszystko zliczane jest na skrawku papieru ręcznie. Nikomu się nie spieszy, a starszy pan od czasu do czasu przerywa pracę, aby doglądać gotującego się obiadku.
Przewodnik załatwia nam przy okazji nowe zakwaterowanie w pobliżu, zaledwie 10 minut piechotką do parku, żebyśmy mieli blisko, a całkiem fajne drewniane schronisko przygarnia nas za $50.
Potem przewodnik prosi, żeby zawieźć go z powrotem do biura, gdzie zjada ze swoim kolegą przygotowany obiad, po czym jedziemy zrobić zapasy jedzenia na trekking i z powrotem do biura, gdzie jego współpracownik (ten od obiadu) przygotowuje już dla nas namiot, a dla kolegi śpiwór. Ja na szczęście profilaktycznie wziąłem swój z Polski, bo w przeszłości zdarzały nam się miejsca noclegowe np. z przemoczonymi łóżkami.
Dzień był dosyć męczący, bo droga była długa, miejscami z wielkimi dziurami i hopkami, które trzeba przejeżdżać nie szybciej niż 10 km/h. Komunikacja jest tu trochę trudniejsza, bo nikt już tutaj nie mówi po angielsku, a na dodatek mówią bardzo szybko po hiszpańsku, co często trudno jest zrozumieć.
Zasięgu tutaj nie ma, i na górze pewnie też nie będzie, więc napiszę więcej jak będzie taka możliwość.
Wczoraj byliśmy tak padnięci po wycieczce, że nie miałem siły nic napisać, ale dziś, choć z opóźnieniem mogę powiedzieć, że o 7. rano najwyższy szczyt Karaibów - Pico Duarte (3090m) został zdobyty przez dwóch Polaków.
Wycieczka zaczęła się, a raczej miała się zacząć, o 5:30 spod biura parku, jednak nasz przewodnik zaspał i choć odebrał telefon od Seńora Hermana, to i tak czekaliśmy na niego jeszcze prawie pond godzinę. W tym czasie Pan Herman przy kawie mówi nam, że w tym biurze-baraku pracuje już 30 lat.
W budynku stary drewniany stół pomalowany na zielono i kilka krzeseł na oko sprzed dwudziestu lat, mały telewizor oraz kuchnia z paleniskiem.
Przyszła też do nas zaspana Pani, pracownica parku, aby wydać nam pozwolenia na wejście, ale musiała również trochę poczekać z formalnościami. W końcu nasz przewodnik Juan pojawił się w biurze i mogliśmy dopełnić formalności. Kolejne pół godziny zajęło przygotowanie dwóch mułów do niesienia rzeczy, w tym namiotu, jedzenia i picia na dwa, a w założeniu, na trzy dni, gdyby się okazało, że nie uda nam się obrócić w dwa dni. W końcu, z dużym opóźnieniem, udaje nam się wyjść ok. 8. rano.
Przed nami dziś osiemnaście kilometrów marszu, w 70% ostro pod górę. Droga jest dobrze oznaczona tabliczkami, z odległościami pomiędzy poszczególnymi punktami, w których znajdują się ławeczki, a w niektórych można uzupełnić wodę pitną prosto z krystalicznie czystego źródła.
Pierwsza część drogi do przystanku Los Tablones (4km) jest łatwa, a większość idzie się płasko i przez las wzdłuż rzek i strumyków, przez co miejscami jest trochę błotniska.
Trudy zaczynają się już od Los Tablones (1270m), gdzie idziemy cały czas wąwozami, po glinie i to ostro pod górę aż do Alto de La Cottora (1720m), czyli 450m pod górę. Idąc wąwozami na szczęście jesteśmy przez większość czasu osłonięci przez słońcem.
Tutaj gliny jest już trochę mniej, ale za to zaczynają się kamienie i wysokie stopnie. Tak idziemy do kolejnego punktu - La Laguna (1980m), gdzie już zmęczeni, robimy sobie dłuższą przerwę i uzupełniamy wodę pitną. Tutaj zaczynają się już widoku bardzo podobne do takich, jakie są po czeskiej stronie Karkonoszy.
Teraz czeka nas najostrzejsze podejście całego trekkingu, bo jeszcze bardziej ostro pod górę przez El Cruce (2100m) aż do Aguita Fria (2650m) po 14-tej, a więc w sześć godzin zdobyliśmy 1550 metrów wysokości.
W naszym punkcie noclegowym jesteśmy około 16-tej, mocno zmęczeni, gdzie w ostatnich chwilach ciepła zaliczamy kąpiel w lodowatym jeziorku, a niedługo później temperatura zaczyna mocno spadać, by w środku nocy spaść do ok. 4 stopni.
La Comparticion to kilka drewnianych domków, gdzie turyści mogą się przespać na podłodze, duży budynek-kuchnia i toalety. Niestety ze względu na pandemię jest zakaz spania w budynkach, ale naszemu przewodnikowi udaje się wejść do jednego przez okno i otworzyć drzwi.
Pusty drewniany domek z dwoma kominkami, wypełnionymi popiołem, w środku ciemnego lasu i wśród szumu drzew przypomina te z Blair Witch Project, brakuje tylko piszczącej wiedźmy spośród drzew.
Atmosferę poprawia gotowany na ogniu kurczak w sosie z ryżem i rozpalona fogata (nie mylić z Hogatą). Tak, właśnie nauczyliśmy się, że fogata to po hiszpańsku ognisko.
A na niebie dywam usłany milionami gwiazd!
Przy ognisku Juan opowiada nam trochę o sobie. Ma dwoje dzieci z dwiema kobietami, a jego ojciec umie przygotowywać Mamahuanę, czyli naturalną viagrę na bazie kilkunastu rodzajów drzew, wina, miodu i rumu, dzięki czemu ma... dziesięcioro dzieci, co potwierdza cudowne działanie tego specyfiku.
Sen na twardej podłodze przy mniej więcej czterech stopniach jest bardzo lekki i przerywany, a pobudka już o czwartej rano, żebyśmy mogli zobaczyć wschód słońca.
My wstajemy, ale Juana musimy budzić kilka razy i zamiast o 4:30 wychodzimy w biegu i bez śniadania o 5:05, bo jest ryzyko, że na wschód słońca na szczyt nie dojdziemy na czas.
Udaje nam się to na styk. Szczyt Pico Duarte zdobywamy parę minut po siódmej rano kiedy wschód słońca właśnie się zaczyna. Jesteśmy na wysokości 3090m, gdzie stoi pomnik założyciela Republiki Dominikany Juana Pablo Duarte, krzyż i powiewa flaga Dominikany.
Już jesteśmy zmęczeni, a teraz czeka nas jeszcze 23 kilometry mozolnego schodzenia w dół. Schodzimy tą samą drogą, by resztkami sił, po dziewięciu godzinach drogi dotrzeć z powrotem do biura parku, szybko pożegnać się z Juanem i Panem Hermanem i odjechać w dal, nie wiedząc jeszcze gdzie uda nam się znaleźć nocleg.
Plan jest by dojechać do miasta Bani na południu kraju, gdzie GPS wskazuje nam 3.5 godziny drogi, czyli że dojedziemy parę minut po ósmej.
Zasięg w telefonach pojawia się dopiero po jakiejś godzinie drogi, już daleko za Manabao i Jarabacoa i dopiero wtedy udaje nam się znaleźć na szybko nocleg w Bani.
Podróż jest pełna wrażeń, bo droga jest pełna dziur, i to takich, że w niektóre można wpaść, do tego wyprzedzające na trzeciego samochody i jadący pod prąd na motorach dawcy organów. W niektórych miejscach na autostradzie na środku pasa parkowały sobie samochody, nie zawsze oświetlone. Przejeżdżając przez miasta trasę urozmaicały nam hopki tak wielkie, że jadąc szybciej niż 5 km/h można urwać podwozie.
Ostatnie minuty, pomimo dużo mniejszego ruchu, wcale nie są bezpieczniejsze, bo skręcając z autostrady wyskakuje nam nieoświetlony motorzysta, którego mijamy dosłownie o centymetry.
Na szczęście dojeżdżamy cali i bez strat w ludziach, meldujemy się do hotelu, gdzie nie jestem w stanie zrobić już nic i padam w parę minut.
Jest weekend, a więc z racji bardzo wczesnej godziny policyjnej dni są krótkie i dlatego dzisiejsza relacja obejmuje dwa dni - sobotę i niedzielę.
Sobota minęła pod znakiem podróży z Bani do Pedernales aż pod samą granicę z Haiti na południowo-zachodnim krańcu Dominikany. Przy jakości tutejszych dróg przejechanie 240 kilometrów zajmuje ponad cztery godziny, z kilkoma przerwami już pięć.
Druga połowa trasy zapewnia nam wyjątkowo malownicze widoki lazurowego Morza Karaibskiego. Godne polecenia są okolice miast Barahona, La Cienaga i Paraiso, gdzie zamierzamy zatrzymywać się jutro po drodze na północ.
Przy drodze jest sporo kurczakarni, gdzie można zjeść z widokiem na morze. Tym razem kurczak z rożna, do tego ryż, juka, czyli jadalny maniok i platany, smakujące jak nasze ziemniaki, ale trochę bardziej suche. Często też można zamówić tostones, czyli grzanki z platanów. Jest to najbardziej typowe jedzenie, dostępne prawie na każdym rogu i gdzie stołują się głównie "lokalsi". Takie jedzenie jest też oczywiście najtańsze i całe danie można zjeść już za niecałe $4.
Do naszego hotelu Alba Coral, w pobliżu Cabo Rojo, czyli Czerwonego Przylądka, naszego głównego celu w tej części kraju, dojeżdżamy parę minut po piętnastej, o parę minut naginając już prawo. Hotel jak najbardziej możemy polecić, bo jest niedrogi, z basenem, dobrym jedzeniem, sokami ze świeżych owoców (nie ma ich w menu), własnym parkingiem i wysokim standardem jak na cenę ($65 za pokój dwuosobowy to na jak na miejsca turystyczne nocleg "z niższej półki"). Z jedzenia mogę polecić Dorado (Złotą Rybkę). Wygląda i wchodzi jak złoto.
Resztę dnia spędzamy pławiąc się w basenie hotelowym i popijając soki owocowe.
Kolejny dzień, poza wycieczką na rajską plażę Bahia de Las Aguillas, również w większości spędzamy w naszym hotelu ze względu na ograniczenia.
Droga samochodem wiedzie przez rzeczywiście czerwone Cabo Rojo, po sporych wertepach, gdzie trzeba jechać bardzo powoli i ostrożnie, żeby nie urwać czegoś pod autem.
Dojeżdżamy do małego portu, skąd do plaży oddalonej o 5km można dostać się łodzią za ok. $40-50, motorem za ok. $20-25 lub piechotką za darmo (ceny w obie strony i lekko do negocjacji). Niezależnie od tego trzeba zapłacić panu w koszulce firmowej parku Jaragua 150 peso (~$2.50) za wstęp.
Jesteśmy na rajskiej plaży, jednej z najpiękniejszych na Dominikanie - takiej, jakie zna się tylko z filmów. Plaża jest dość trudno dostępna, dzięki czemu oferuje całkowity spokój, szum fal i lazur wody. Kąpie się tu zaledwie garstka osób, a że plaża ma długość 10km, bez problemu można znaleźć sobie swój zaułek.
Na samym Cabo Rojo, jeszcze przed Playa de Las Aguillas jest jeszcze kilka innych, mniejszych plaż, gdzie można się zatrzymać i schłodzić w lazurowej wodzie.
Po śniadaniu w hotelu wyruszamy samochodem w najdłuższą trasę naszej wyprawy, bo całość zajmuje nam ok. 8h (420km), nie licząc przerw na zwiedzanie plaż w okolicach Paraiso na południowym wybrzeżu oraz na poszukiwanie bankomatu.
Moja karta walutowa nie działa w żadnym bankomacie sieci Bancoreservas, który jest chyba monopolistą na półwyspie i jesteśmy praktycznie bez pieniędzy, a najbliższy bankomat, gdzie w końcu jestem w stanie wypłacić pieniądze jest kilkadziesiąt kilometrów dalej - w Barahona.
Plaże tutaj są kamieniste i pewnie dlatego nie widać zbyt wielu kąpiących się osób. Warto jest jednak je odwiedzić, by zobaczyć lazur Morza Karaibskiego i ciągnące się kilka kilometrów klify.
Ciekawa jest też sama Barahona, która jest dość nowoczesnym miastem, a z pewnością najbardziej nowoczesnym w tej okolicy.
Bani nie polecamy, bo wąskie ulice usłane ogromnymi hopkami, a także ogromne natężenie ruchu, w tym motory jadące pod prąd i wciskające się między samochody jak w Azji sprawiają, że jazda jest to miasto jest niczym droga przez mękę.
W zasadzie resztę drogi pokonujemy autostradą, aż w końcu około dziewiętnastej jesteśmy w Puerto Plata, gdzie zamiast hopek z kolei są kanały, będące pozostałościami po rynsztokach, które sztuką jest przejechać bez uszkodzenia zderzaka.
O samym mieście możemy powiedzieć póki co, ze wygląda na bardziej bogate niż miasta na południu i jak się dowiedzieliśmy, oferuje mieszankę lokalnego życia i turystyki.
Hostel, w którym się zatrzymaliśmy, prowadzony jest przez dominikańsko-włoskie małżeństwo, mające kilkoro dzieci, w tym syna w Szwajcarii.
Dzień zaczynamy od pobudki przed ósmą rano i od obfitego śniadania, którym uraczyli nas nasi gospodarze. Tak, dzisiaj możemy pospać trochę dłużej po długiej podróży, więc nie spieszymy się zanadto.
Tuż przed 9. rano jedziemy do Damajagua, gdzie znajduje się park z dwudziestoma siedmioma wodospadami. Miejsce to jest oddalone od Puerto Plata o około 45 minut (34km) jazdy samochodem.
W chwili obecnej ze względu na suszę dostępnych jest jedynie siedem z nich a bilet na te kosztuje ok. $15 (850 peso). Przez anglojęzyczną agencję w mieście - $80-100!
Cała frajda polega na tym, że do wody się skacze, czasem z trzech, czasem z pięciu metrów, a najbardziej ekstremalnie jest to czternaście metrów przy jednym z obecnie zamkniętych wodospadów.
Alternatywą jest zjazd wodospadem w dół lub przejście niżej na pieszo, wejście do wody i przebycie odcinka do następnego wodospadu wpław.
Ja prawie zawsze wybierałem zjazd korytem wodospadu i krótki pionowy lot w dół do wody, co było i tak wystarczającym przeżyciem.
Do pierwszego wodospadu idzie się przez park około pół godziny piechotką, głównie pod górę. Tam można podziwiać drzewa kakaowca, tamaryndowca, rosnącą mięte, mimozy, drzewa guawy i wiele innych owoców, które nie mają nawet nazw w języku polskim.
W ramach biletu wstępu wliczony jest obiad na koniec wycieczki. Warto zabrać ze sobą wodoodporną kamerkę, a wszystko, co nie chcemy, by zamokło zostawia się albo w samochodzie albo w wynajętych szafkach.
Na obiad wracamy całkowicie przemoczeni, ale na gorącej Dominikanie nie jest to problem.
Następnym punktem dnia jest przejazd trasą nr 25, zwaną "Ruta Panoramica". Najciekawszy odcinek znajduje się między La Cumbre a Montellano, gdzie jedzie się krętymi drogami z widokiem na góry, a później na morze.
Niestety droga jest mocno dziurawa a na sporym odcinku odbywają się powodujące ogromny kurz roboty drogowe, przez co przejazd jest utrudniony.
Pokonanie trasy trwa normalnie ok. 45 minut, obecnie dobrze ponad godzinę.
Dojeżdżamy z powrotem do Puerto Plata i idziemy na stare miasto, którego centrum jest plac Parque Central, znany też jako Plac Niepodległości.
Znajduje się tu Katedra Św. Filipa Apostoła oraz rekonstrukcja neokolonialnej estrady, a wokół kolonialne budynki, w tym Muzeum Bursztynu, Muzeum Sztuki Tainów czy budynek Kurii. Wiele z nich pomalowanych jest na jaskrawe kolory i przyozdobionych jest muralami.
Czas opuścić Puerto Plata i ruszyć w dalszą drogę, ale zanim to nastąpi mamy jeszcze parę miejsc do zobaczenia - Fort Św. Filipa, wjazd kolejką Teleferico de Puerto Plata na górę i Złota Plaża (Play Dorada).
Okazuje się, że fort jest zamknięty z powodu pandemii, a Playa Dorada jest plażą prywatną, więc zostaje nam kolejka górska.
Stacja dolna znajduje się piętnaście minut samochodem od starego miasta, bilet kosztuje 850 peso ($15) a wjazd ostro pod górę na szczyt Isabel de Torres zajmuje jakieś 20 minut.
Na górze znajduje się park, w którym można m.in. zobaczyć replikę figury Jezusa z Rio, stojącą na kopule-fortecy, reprezentującej siłę miasta i niegdyś uzbrojonej w działa przeciwlotnicze.
W znajdujących się kawałek dalej ogrodach botanicznych znajduje się staw z rybami zwany laguną, jaskinia, replika tradycyjnego domu oraz most.
Powrót na dół przypomina nieco jazdą rollercoasterem w przepaść, ale na szczęście powolną.
Dalej jedziemy do Playa Dorada. Dojechać do plaży można wjeżdżając do jednego z kurortów, który mamy okazję zobaczyć od wewnątrz. Ogromna posiadłość to można powiedzieć małe miasto, z kilkoma obiektami hotelowymi, domkami, supermarketem, bankomatem, restauracjami, parkiem, a nawet polami golfowymi oraz z wydzieloną plażą, do której obsługa niechętnie wpuszcza osoby z zewnątrz. Sprawia to wrażenie, że turysta nie ma w ogóle po co wychodzić poza swój kurort.
Zgodnie z tutejszym prawem nie ma prywatnych plaż, ale tak mówi się osobom z zewnątrz. Pracownik hotelu tak nam właśnie powiedział, jednocześnie dodając, że jeśli bardzo chcemy, to on nas na tą plażę wpuści, dając do zrozumienia, że jest to dla niego niekomfortowe, dlatego dziękujemy i jedziemy dalej.
Następny przystanek mamy na plaży Alicia przed Cabarete. Plaża piaszczysta i bardzo ładna, zadbana, z palmami, restauracją i leżakami to dobre miejsce dla surferów, bo fala jest tu spora. Pływając można zostać nagle przeniesionym o kilka metrów, dzięki temu mamy tu niezłą frajdę.
Kolejna słynna plaża dla surferów to Kite Beach, ale też oficjalnie należy do hotelu i restauracji. Ze względu na pogarszającą się pogodę (tak, na Dominikanie czasem też pada), jedziemy dalej, a za chwilę zaczyna lać. Ulewy są co chwilę i są intensywne, ale krótkotrwałe.
Od Cabarete mamy jeszcze trzy godziny jazdy, w tym dobre dwie po drodze miejscami ze sporymi dziurami i z milionami motocykli, jadących jak chcą, pod prąd i na czerwonych światłach.
Ostatni odcinek zwany Boulevard Turistico del Atlantico jest płatny i to słono, bo kosztuje 550 peso (ok. $10), ale za to droga jest idealna i w końcu bez dziur w nawierzchni i można przycisnąć na gaz.
W końcu po paru chwilach błądzenia udaje nam się dotrzeć i zameldowa do naszego hotelu, gdzie końcówkę wieczoru spędzamy w basenie.
Wstajemy przed siódmą, by zobaczyć wschód słońca na plaży, która znajduje się dwanaście minut pieszo od naszego hotelu. Wzdłuż plaży wiedzie deptak, a po drugiej stronie ulicy są hoteliki i restauracje dla turystów.
Miasto Las Terrenas oferuje sporą mieszankę kulturową. Poza ludnością lokalną mieszka tu i prowadzi swoje biznesy turystyczne sporo Francuzów i Włochów. Nasz hotel jest prowadzony przez parę Francuzów, goście są też z Francji. Na mieście jest sporo włoskich pizzerii i widać, że w takich miejscach pracuje sporo gringo. Co rusz widać i słychać "białych" na ulicach, a miasto jest już bardziej eleganckie i dostosowane do każdego gustu, zarówno lokalnego, jak i zagranicznego. O tym, że mieszka tu też sporo "lokalsów" przypominają setki ryczących motorów, na które trzeba bardzo uważać na drogach. Podobno sporo mieszkańców Dominikany spędza tu swoje urlopy.
Wschód słońca tym razem bardzo okazały nie jest, bo kłębią się grube i ciemne, deszczowe chmury, ale trochę słońca się pokazuje. Plaża jest ładna i zadbana, więc tak czy inaczej czas zdecydowanie nie należy do straconych.
Po powrocie i krótkim odpoczynku wyjeżdżamy na wyspę Cayo Levantado. Do zatoki, z której wypływają katamarany, jedzie się około pięćdziesięciu minut. Droga jest jedną z lepszych na całej Dominikanie. Jedyne co mocno irytuje to piraci na motorach, którzy prawdopodobnie mocno wspierają lokalną transplantologię.
Po drodze zatrzymuje nas lokalna policja na rutynową kontrolę. Proszą o prawo jazdy a potem zaczyna się etap "zagajenia": skąd jesteśmy, co widzieliśmy i żebyśmy uważali, a na koniec czy nie zechcielibyśmy dać im małego napiwku. Na szczęście nie zgodziliśmy się i mimo to pozwolili nam jechać, ale w niektórych przewodnikach piszą, że jeśli policja, która zatrzymuje turystę nie jest zmotoryzowana, to można po prostu uciec, bo na pieszo biec za samochodem nie będą.
W zatoce rzucają się na nas naganiacze, ale nie ma się co dziwić, bo jest to jedna z największych atrakcji turystycznych Dominikany. Ceny jak zawsze trzeba negocjować, bo początkową cenę 5000 peso (ok. $100) dla dwóch osób udaje nam się zbić do 4000. Do tego trzeba zapłacić 250 peso ($5) za wstęp do strefy Santuario de Mamiferos Marinos.
Wycieczka katamaranem obejmuje oglądanie wielorybów oraz dwugodzinny postój na Cayo Levantado - niewielkiej wysepce, gdzie mieście się plaża, kilka restauracji i ekskluzywny, pięciogwiazdkowy hotel, na który długo jeszcze nie będzie nas stać. Na wyspę warto zabrać swoje jedzenie i picie, bo ceny tutaj dwu- a czasem trzykrotnie przekraczają średnią. Ceny soków zaczynają się od $5.
Plaża rzeczywiście jest rajska i warta odwiedzenia, a woda w morzu to oczywiście lazur, przez który wyraźnie widać dno. W tle słychać tu różne języki, w tym nawet polski i rosyjski, a każdy tutaj rozkoszuje się trwającą dwie godziny wspaniałą idyllą.
Niestety po dwóch godzinach czeka już nasz katamaran i musimy wracać.
W drodze powrotnej warto zatrzymać się w jednym z miasteczek i przejść się promenadą. My zatrzymujemy się na chwilę w Samana, gdzie z nadbrzeża widać Most Puente Peatonal, który zostawiamy sobie prawdopodobnie na jutro.
Dzisiaj miało być leniwie, bo w planach mieliśmy tylko wodospad Salto del Limon i most Puente Peatonal w mieście Samana, a wyszło jak zwykle i do hotelu wróciliśmy dopiero przed osiemnastą.
Dzień zaczęliśmy od wizyty u mechanika, bo szurające o nawierzchnię elementy naszego samochodu zachęciły nas do kolejnej wizyty. Okazało się, że na jakichś hopkach lub dziurach oderwały nam się przednie nadkola, a i kawałek plastiku w podwoziu uległ uszkodzeniu i wisiał pod samochodem, co udało się szybko poprzykręcać za symboliczną "propinę", czyli po naszemu "co łaska", bo uszkodzenia były drobne.
Już bez tarć jedziemy nad wodospad. Dojść do wodospadu jest kilka, wystarczy tylko śledzić drogowskazy i stanąć na jednym z parkingów. Oficjalnie nie są one płatne, ale często kręcą się jakieś lekko podejrzane osoby, które chcą opłaty "za popilnowanie auta". Początkowe 500 peso, czyli ok. $10 to oczywiście o wiele za dużo, ale z 200 peso lepiej dać, żeby przypadkiem auto samo się nie zarysowało.
Na miejscu często też jest jakiś przewodnik, który oferuje swoje usługi strasząc, że po drodze łatwo zabłądzić i lepiej skorzystać z jego usług, ale w rzeczywistości droga jest bardzo prosta.
Wystarczy iść główną, kamienistą drogą pod górę, a przy drewnianym domku na górze skręcić w lewo i iść przed siebie jedyną możliwą drogą, aż dojdziemy do rzeki, przez którą trzeba przejść (jest płytko), potem przez mostek, za którym będzie już widać drewniane zabudowania, gdzie mieszczą się sklepiki dla turystów, w których jest, jak mówią panowie, "taniej niż w Biedronce", oraz kasa, w której trzeba zapłacić $1 za wstęp.
Duży wodospad ma czterdzieści metrów wysokości, a w naturalnym basenie pod nim, otoczonym zielenią można się kąpać. Warto podpłynąć pod sam wodospad, spojrzeć w górę i zobaczyć jego ogrom oraz poczuć jego siłę. Dobrze jest wziąć ze sobą buty wodne, żeby nie poobijać sobie stóp o kamieniste dno przy wchodzeniu.
Poniżej dużego wodospadu znajduje się jeszcze mniejszy, gdzie jest już trochę więcej luzu, bo największe tłumy są przy tym dużym.
Po wodospadzie jedziemy jeszcze do miasta Samana, żeby przejść się mostem Puente Peatonal. Właściwie nie jest to jeden, a dwa mosty.
Przy wejściu na pierwszy most znajduje się bardzo ładna, ale oblegana plaża Playa Cayacoa, z Pińa Coladą, Choco Loco, piwem, itd. Przy plaży, tak jak i w całej okolicy, kręci się masa wychudłych, bezdomnych psów, proszących się o jedzenie. To akurat smutna rzeczywistość w wielu miastach na Dominikanie.
Na most, którym dochodzimy do pierwszej wyspy, Cayo Linares, trzeba wejść kawałek po schodach. Wyspa ma zaledwie 90 metrów i przechodzi się przez nią jedynie po to, by wejść na drugi, dłuższy most, prowadzący do liczącej 550 metrów Cayo Vigia.
Najpiękniejsze widoki są z samego mostu, a sama Cayo Vigia jest mocno zanieczyszczona. Trafiamy akurat na młodzież skaczącą przez tyczkę z pomostu. Pomimo zanieczyszczenia warto się tu przejść, bo widoki na całą zatoką i na plażę Cayacoa z góry są oszałamiające.
Po spacerze czas na obiad i spróbowanie kalmarów i dominikańskiego specjału - Chivo, czyli koziny, gotowanej w sosie, podobnie jak gotuje się wołowinę.
Po obiadku czas na powrót do naszego hotelu, kąpiel w oceanie i spacer o zachodzie słońca po głównej plaży w Las Terrenas. Widać tu wyraźnie, że w tym obleganym przez turystów mieście godzina policyjna jest umowna, a przejeżdżająca policja nic sobie nie robi z siedzących w restauracjach i kąpiących się ludzi.
Opis dzisiejszego dnia będzie krótki, bo godzina policyjna wymusza relaks, którego po tylu dniach aktywności i tak potrzebujemy.
Właściwie jedyne co dziś robimy, to wycieczka na sam kraniec półwyspu Samana na plażę Rincon. Od Las Terrenas, gdzie pozostajemy już czwarty, i ostatni dzień, jest to siedemdziesiąt kilometrów i aż półtorej godziny jazdy samochodem!
Mijamy El Limon, gdzie byliśmy wcześniej na wodospadzie, miasto Samana z mostem Puente Peatonal i zatokę, z której wypływaliśmy na Cayo Levantado. Wszystkie te miejsca są przy głównej drodze i łatwo do nich dojechać.
Plaża Rincon to jedna z wielu rajskich plaż, jakie ma do zaoferowania wyspa. Ze względu na odległość nie ma tu tłumów i można poleżeć tu w spokoju. Spędzamy tu ok. półtorej godziny aż do parę minut po dwunastej, kiedy zjawia się policja i zaczyna wyganiać ludzi z plaży (o dwunastej zaczyna się godzina policyjna).
Kiedy policja znika od razu zjeżdżają się nowe samochody, które najwyraźniej czekały przyczajone gdzieś w krzakach aż patrol przyjedzie i odjedzie.
My i tak decydujemy się na powrót, bo chcemy jeszcze zjeść w Samana, kupić coś do picia i wrócić do hotelu przed piętnastą, bo później panuje już bezwzględny zakaz przemieszczania się.
Część restauracji i sklepów jest już zamknięta, część działa na pół leganie. Niektóre małe sklepy mają pozasłaniane rolety, ale jeśli ktoś siedzi przed sklepem na krześle, na ogół znaczy to, że sklep jednak jest otwarty.
Po zjedzeniu i zakupach jesteśmy w hotelu i ze względu na ogromny upał decyduję się przejść jeszcze na plażę, ale po chwili kąpieli podjeżdża policja i wszystkich rozgania, a ludzi jest sporo i pewnie za jakiś czas znów wrócą. Na szczęście służby są liberalne i rzadko zdarza się, żeby wręczały mandaty.
Wobec zaistniałej sytuacji resztę dnia spędzamy w naszym hotelowym basenie.
Rząd Francji z samego rana zafundował nam dziś bardzo niemiłą niespodziankę. Otrzymaliśmy powiadomienie SMS-em, że od dziś wprowadzono nowe zasady wjazdu na terytorium Francji, zgodnie z którymi wymagany jest test na koronawirusa.
Po wielu telefonach do Air France, gdzie nawet na lotnisku w Punta Cana nikt nie odbierał, a pod polskim numerem trzeba było czekać pół godziny, okazało się, że wymóg testu jest bezwzględny i obowiązuje zarówno w przypadku transferu na lotnisku na parę godzin, jak i, co już jest totalnie głupie, osoby, które są zaszczepione!
Czym prędzej ruszamy w kierunku Santo Domingo, aby znaleźć otwarte laboratorium. Dziś ze względu na niedzielę sporo z nich nie działa, a do tych, które są otwarte, niełatwo się dostać.
Po drodze pędzimy ponad setką przy ograniczeniu do osiemdziesiątki i zatrzymuje nas "susząca" policja. Funkcjonariusz chce skierować sprawę do sądu, ale ostatecznie, w związku z tym, że za dwa dni mamy lot, rezygnuje i kończy się jedynie ostrzeżeniem.
W Laboratorio Referencia, jednej z trzech największych "sieciówek" Pani poinformowała nas, że należy zadzwonić pod specjalny numer telefonu i tam umówić się na wykonanie testu. Z informacji, jakie posiadamy, jest to jedyne laboratorium, które oferuje ekspresowe testy PCR w pięć godzin, pozostałe do 72.
Dodatkowym utrudnieniem jest konieczność rozmowy tylko i wyłącznie po hiszpańsku, co przy mojej znajomości tego języka aż takie łatwe nie jest.
Po pół godziny oczekiwania odbiera konsultantka, które wyjaśnia mi, że swoje dane należy wysłać przez WhatsApp na specjalny numer telefonu lub poczekać na linii od godziny do półtorej.
Po kolejnych dwóch godzinach czekania na odpowiedź próbujemy dzwonić jeszcze raz, ale po 45 minutach oczekiwania kończą nam się środki na karcie i zostajemy rozłączeni. Kiedy już udaje nam się doładować konto i dodzwonić ponownie po kolejnych czterdziestu minutach Pani wyjaśnia, że skończył się limit rejestracji i żeby zadzwonić jutro z samego rana.
Jedziemy do Laboratorio Amadita, czyli drugiej sieci laboratoriów, gdzie Pani z obsługi wyjaśnia, że musimy pobrać aplikację Amadita App, zarejestrować się, wybrać odpowiedni rodzaj testu i czekać na akceptację, przy czym nie wiadomo czy jest możliwość zrobienia szybkiego testu.
W zaistniałem sytuacji jedziemy na Boca Chica, gdzie będziemy czekali na odpowiedź z Amadity i zastanowimy się co robić dalej.
Jest godzina osiemnasta, a odpowiedzi ani z Referencia ani z Amadity nadal nie ma.
Dzisiaj niestety nic więcej nie da się zrobić i musimy czekać do szóstej rano, kiedy laboratoria zaczną pracę. Być może wtedy ktoś zajmie się naszą sprawą.
Na Dominikanie jest też alarmowy numer telefonu do Ambasady Polski pod którym dyżuruje ledwo mówiący po angielsku Konsul Honorowy, który mówi, że nie wie co można w takiej sytuacji zrobić. Zastanawia w takim razie po co on tam jest.
Po przejrzeniu wszystkich regulacji i zasad przewozu Air France znajdujemy opcję zmiany daty lotu do czterech dni bez opłat jeśli w związku z nowymi regulacjami nie uda się na czas zrobić testu, więc prawdopodobnie będziemy korzystać z tej opcji.
Brawo Francuzi za wprowadzanie restrykcji z dnia na dzień bez ani jednego dnia Vacatio Legis!
Po godzinie czekania na telefonie i prawie pół godziny rozmowy z konsultantem (tylko po hiszpańsku) udało mi się umówić na ekspresowy test PCR na jutro rano o godzinie 10:15 w samochodowym punkcie pobrań w dzielnicy Piantini w Santo Domingo.
Dodatkowo trzeba było przesłać niezbędne do tego zdjęcia paszportów przez WhatsApp na podany przez konsultanta numer telefonu oraz zapłacić kartą po 5000 peso (ok. $85) od osoby.
Wyniki testu mają być do pobrania ze strony w ciągu ośmiu godzin, czyli najpóźniej na dwie godziny przed naszym lotem, co daje nam spore szanse, że uda nam się wrócić do domu w planowanym terminie.
Sama rozmowa telefoniczna w języku, którego uczyłem się zaledwie nieco ponad pół roku była ogromnym wyzwaniem, dlatego czuję się dumny, że się udało. Wielkie dzięki dla Victoria Pazos Garrido - najlepszej nauczycielki hiszpańskiego pod słońcem!
W związku z tym, że test mamy w Santo Domingo postanowiliśmy jeszcze pozostać w Boca Chica, skąd do laboratorium mamy pół, a nie jak z Punta Cana, dwie i pół godziny drogi.
Sporą część dnia spędzamy na bardzo ładnej, ale zatłoczonej po brzegi plaży w mieście. Ludzi jest tu cała masa, tak samo i naganiaczy, sprzedających cygara, słodycze, napoje, oferujących masaże czy proszących o pomoc finansową.
W okolicy plaży znajduje się sporo knajpek, ale chcąc zjeść taniej warto odejść trochę dalej. Kilkaset metrów dalej można już zjeść homara w całkiem przystępnej cenie.
Później małe zakupy i wracamy do naszego hotelu, gdzie poznajemy właściciela, który przyjechał tu z Niemiec i prowadzi go od paru lat.
Sporo Europejczyków prowadzi tu swoje hotele lub hostele. W Santo Domingo mieszkaliśmy w hostelu prowadzonym przez rodzinę z Wielkiej Brytanii, a w Puerto Plata przez włosko-dominikańskie małżeństwo.
Na Dominikanie znajduje się też agencja turystyczna prowadzona przez Polkę, która organizuje wycieczki do najbardziej popularnych atrakcji na wyspie.
Wieczór spędzamy kąpiąc się w hotelowym basenie i grając w Domino z jednym z pracowników i jego przyjaciółmi.
Z samego rana na czczo z wydrukowaną w hotelu całą niezbędną papierologią wymaganą do lotu (poza biletami wymagane są podpisane własnoręcznie dwa oświadczenia) wyjeżdżamy do Santo Domingo zrobić test.
Mimo korków, w których mamy czas przyjrzeć się jak bardzo poobijane są tu samochody, docieramy do punktu samochodowego w laboratorium przed czasem. Niektóre z nich są totalnie zmasakrowane, mają rozbite szyby i reflektory, ktoś zapchał wybite okno jakimś kawałkiem materiału, komuś brakuje w ogóle drzwi, ale jedzie dalej.
Sam test przebiega sprawnie. Pan wykonujący test weryfikuje nasze dane i bierze wymazy z nosa, po czym wręcza nam potwierdzenie wykonania badania i informuje, że wynik będzie gotowy w okolicach ósmej, ale nie wcześniej niż o siódmej (lot mamy o 19:55).
Ponieważ zostaliśmy zarejestrowani przy użyciu paszportów, wyniki nie będą dostępne na stronie internetowej i mamy zadzwonić na specjalną infolinię i poprosić ich o przesłanie wyników na maila.
Po teście wyruszamy w drogę do La Romana, po drodze konsumując klasyczne Dominikańskie śniadanie, czyli kurczaka z ryżem w jednej z lokalnych jadalni przy drodze w ilości wystarczającej do wieczora za ok. $4.50.
W skąpanym w deszczu La Romana próbujemy zwiedzić w końcu zaległe ruiny amfiteatru Altos de Chavón, ale okazuje się, że z powodu pandemii są one zamknięte dla zwiedzających, więc jedziemy już do Punta Cana.
Gdy dojeżdżamy do ostatniego miasta naszej wyprawy udaje mi się dodzwonić na infolinię laboratorium, gdzie Pani informuje mnie, że wyniki jednak będą dostępne na stronie internetowej za pomocą loginu i hasła podanego na potwierdzeniu badania.
Rzeczywiście wyniki pojawiają się i to już przed piętnastą, dzięki czemu możemy podjechać do kafejki internetowej, żeby je wydrukować. Całą gotówkę już wydaliśmy na napoje i pamiątki, więc liczymy się, że trzeba będzie szukać bankomatu po te parę groszy za wydruk dwóch stron, ale ktoś nagle daje nam wymagane 40 peso, czyli całe $0.70.
Uzbrojeni w całą wymaganą dokumentację jedziemy na lotnisko oddać nasze lekko uszkodzone auto, ale udaje się bez problemów i firma potwierdza, że odblokuje nam całą kaucję! Uszkodzenia dwóch przednich błotników uniknąć się nie dało i tych ogromny j hopkach. Być może wypożyczalnia jest świadoma, że nie jest to odpowiednie auto ma tutejsze drogi.
Kiedy piszę tego posta jesteśmy już po odprawie na lotnisku, gdzie sprawdzono nam nasze wyniki badań, zważono i prześwietlono bagaże, dostaliśmy kolejne pieczątki do paszportów na pamiątkę i obecnie czekamy w hali odlotów. Nasz lot jest opóźniony o 45 minut.
Aby wesprzeć mój projekt Transazja, kliknij
Tweet