Moja kolejna wyprawa do Nepalu jednak się zaczęła.
Wydostanie się z Irlandii było prawie niemożliwe, a prawie wszystkie moje opcje zawiodły.
Plan A był taki, że dolecę z Dublina do Londynu, ale ze względu na atak zimy i totalny paraliż Irlandii lot został anulowany na dzień przed, co zmusiło mnie do natychmiastowego ratowania sytuacji i wprowadzenia planu B, czyli zakupu biletu na autobus z Dublina do Londynu i spędzenia nocki w autobusie, jednak tuż po zakupie biletu wszystko autobusy i pociągi w Irlandii zostały zawieszone!
Czas na plan C, czyli podróż do portu i popłynięcie promem z Dublina do Holyhead. Port miał być zamknięty tylko do 17-tej, więc była szansa, że późniejsze promy wypłyną, ale port zamieścił kolejny komunikat o zawieszeniu wszystkich rejsów do odwołania!
Tak więc po planie C czas na plan D, czyli zarezerwowanie jakiegokolwiek lotu do Londynu na sobotę rano, ale nie... wszystko wyprzedane.
Na plan E wpadłem, gdy już praktycznie straciłem nadzieję. Sprawdziłem loty z oddalonego o dwie i pół godziny jazdy samochodem Belfastu i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że tam lotnisko działa normalnie i zostały jakieś ostatnie bilety na lot za... cztery godziny. Tak więc biorę za łopatę, odkopuję szybko samochód i ruszam do Belfastu, gdzie docieram na półtorej godziny przed odlotem i w pośpiechu szukam parkingu, by niedługo później wbiec na lotnisko i odprawić się praktycznie w ostatniej chwili.
W końcu pomimo aż tylu przeciwności losu jestem w Londynie i jutro (a właściwie już dziś) powinienem wsiąść do samolotu do Bombaju. O ile nic więcej się już nie wydarzy…
Nepal do 2008 r. nadal był królewstwem. Jeszcze w 1996 r.miała tu miejsce krwawa wojna domowa, a w 2001 r. doszło do masakry w pałacu królewskim, w której z ręki brata zginął król z całą rodziną, co zapewniło bratu pierwszeństwo do objęcia tronu. Władzy nie sprawował jednak długo, bo w 2005 r. po wprowadzeniu przez niego stanu wyjątkowego i objęciu niemalże władzy abosutnej został znienawidzony przez nepalczyków i doszło do rewolucji, w wyniku której doszło do referendum i w 2008 r. Nepal stał się republiką.
80 procent powierzchni kraju to góry powyżej 6000m i znajduje się tu 8 z 14 ośmiotysięczników na świecie.
W 2015 r. kraj nawiedziło potężne trzęsienie ziemi w skali 7,8 st. w skali Richtera i życie straciło oficjalnie ponad 7 tys. osób.
Lądujemy w nepalskiej stolicy Kathmandu na wys. 1400m., starym mieście z 8. wieku. Nazwa miasta pochodzi o słów Kat i Mandu, czyli drewna i świątyni i rzeczywiście jest to miasto drewnianych hinduskich świątyń. Hindusi stanowią tu bowiem zdecydowaną większość. Katmandu mieści się w kotlinie, zwanej Kathmandu Valley – trójmiasta Kathmandu, Patan i Bhaktapur, otoczonych Himalajami, które widać wyraźnie z pokładu samolotu, jednak przez ogromne zanieczyszczenia, z dołu widać niewiele. Z samolotu widzimy po raz pierwszy oddalony kilkaset kilometrów stąd Everest.
Wiza na lotnisku kosztuje od 25 do 40 USD w zależności od długości pobytu i warto mieć ze sobą zdjęcie oraz gotówkę, by zaoszczędzić nawet kilka godzin. Wprawdzie na lotnisku jest parę automatów z aparatami fotograficznymi do wypełniania wniosków, ale od razu ustawiają się do nich tłumy, a maszyny często ustawione są pod słońce, zdjęcia są niewyraźne i prześwietlone. Moja twarz była całkowicie niewidoczna, a kontroler z uśmiechem stwierdził “no problem” puszczając mnie dalej.
Za wizę można zapłacić kartą, ale trzeba się wystać w następnej i to nie krótkiej kolejce. Jeśli chcemy zaoszczędzić te parę godzin, warto mieć wszystko przygotowane wcześniej i od razu pędzić z samolotu do odprawy.
W zasadzie ten dzień straciliśmy na lot z Londynu do Bombaju, kilka godzin czekania na lotnisku i półtorejgodzinny lot do Katmandu, by dotrzeć tam po południu nepalskiego czasu.
Parę godzin później, późnym wieczorem docierają do nas pozostali uczestnicy, którzy przylecieli do nas lotem z Pragi.
Jesteśmy w wiosce Bhubule na 823m.
Dojazd tu zajął nam 9 godzin i przejechaliśmy 185km publicznym autobusem z Katmandu wyboistą piaszczystą drogą nad przepaściami, w których była nicość a na jej dnie rzeka, kilkaset metrów w dół.
Autobusy są bardzo ciasne i newygodne. Nepalczycy są na ogół na tyle niscy, żeby wkomponować się w te malutkie siedzonka, ale nam trudno było nie wbijać się cały czas kolanami w siedzenia z przodu.
Przejeżdżając przez himalajskie wioski na trasie uderzyło nas, że w wielu z nich na naszych oczach zarzynano kury i kozy, po czym obdzierano je ze skóry.
Trzeba mieć świadomość, że o ile w Kathmandu poszło znacznie do przodu światopoglądowo i nie zwraca się już tak bardzo uwagi na przynależność kastową, a poziom edukacji jest całkiem niezły jak na tą część świata, chociaż edukacja powyżej szkoły podstawowej jest płatna i nie dla każego dostępna, tak w wioskach sytuacja wygląda bardzo odmiennie, a czas tam się zatrzymał zarówno pod względem mentalności, tradycji czy edukacji. Niejednokrotnie osoby z jednej kasty nie mogą przebywać pod jednym dachem z tymi “gorszego sortu”, nie wolno im przyjmować jedzenia czy picia od tych z niskich kast, a kobiety, które przechodzą menstruację są nieczyste i śpią w szopach, nieraz ze zwierzętami. Zimą, nie mogąc wziąć z domu nawet koca, zwłaszcza w wyżej położonych wioskach zdarza się, że zamarzają lub ulegają zaczadzeniu próbując ogrzać się przy ogniu.
Popołudnie i wieczór spędziliśmy relaksując się w schronisku i spacerując koło niego. Dziś temperatury wahały się od 25° w dzień a około 8° późnym wieczorem.
Dziś jechaliśmy przez 6 godzin z wioski Bhulbule (823m) do Chame (2670m) bardzo wąską szutrową drogą, znów nad przepaściami, mijając wiele wiosek, z których większość zamieszkałych jest przez Buddystów. Leżąc na dachu naszego samochodu przez całą drogę miałem okazję podziwiać pełną górksą panoramę.
W Chame po kolacji poszliśmy zobaczyć malutkie gorącę źródełko a później spać, bo tu wszyscy chodzą spać przed 21. i wstają bardzo wcześnie rano. My też jutro musimy wstać bardzo wcześnie.
Zarówno dzień jak i noc były dużo chłodniejsze od wczorajszego. Wygląda na to, że temperatury tutaj spadają bardzo szybko wraz nabieraniem wysokości.
Stąd możemy podziwiać pierwsze widoki znajdujących się jeszcze w oddali najwyższych gór świata.
Himalaje nie zawsze były górami! Możemy znaleźć wskazówki dotyczące ich pochodzenia jak przyjrzymy się im bliżej. Większość tych skał zbudowanych jest z wapnia, a wapń to pozostałości ciał i skorup morskich organizmów, korali, polipów. Kiedy umierają, poddane są ogromnemu ciśnieniu i są zgniecione, ostatecznie tworząc wapień. Większość Himalajów powstało na dnie oceanu, przez miliony lat temu to dno podnosiło się, by utworzyć największe szczyty świata. Skamieniałości znaleziona nawet na szczycie Everestu.
Jesteśmy w wiosce Pisang. Dziś mieliśmy sześć godzin chodzenia i przeszliśmy ok. 12km widząc lodowce i majestatyczną Annapurnę II, która w pełni odkryła przed nami swe wdzięki od najtrudniejszej i nie zdobytej jeszcze niemalże pionowej ściany, pokrytej lodowcami i nawisami śnieżnymi. To samo widzimy teraz z Pisang. Na niektórych odcinkach trasy na szlaku leżał już śnieg, a gdzieniegdzie lód.
Po dotarciu do naszej wioski i chwili odpoczynku idziemy do sąsiedniej wioski Upper Pisang do klasztoru buddyjskiego tradycji Nyigmapa. Główny, bardzo szanowany w okolicy Lama jest obecnie w Katmandu i niestety nie było możliwości się z nim spotkać. Dziś miała odbyć się pudża, czyli ceremonia ofiarowania, ale ze względu na nieobecność mistrza, pudżę mamy mieć jutro w Manang w innej świątyni.
Teraz jest po 20-tej, zjedliśmy kolację i leżymy już w swoich ciepłych śpiworach, bo na zewnątrz jest bardzo zimno, a w pokojach niewiele cieplej.
Jesteśmy teraz w schronisku w Manang, dokąd szliśmy sześć godzin. Po drodze widać było wyraźnie Annapurnę III (7555m).
Jest słonecznie, ale bardzo zimno. Kiedy tu doszliśmy temperatura zaczęła gwałtownie spać do -1°, a w nocy ma spać do -12°. Ponieważ po południu się zachmurzyło, a nasze schronisko korzysta z paneli słonecznych, nie mieliśmy ciepłego prysznica, internetu a chwilami nawet elektryczności. Jedynym wyjściem, żeby nie spać na tzw. trolla było skorzystanie z wiadra z gorącą wodą w łazience (w przybudówce), gdzie temperatura wynosiła może z 5°.
Wciąż nie przestaje zachwycać mnie gdy po drodze spotykam tylu ciepłych Nepalczyków oraz bawiące się dzieci, machające, uśmiechające się i wołające do nas "namaste".
Życie tu płynie zdecydowanie wolniej, a każdy ma czas, by się zatrzymać i porozmawiać z innymi z zainteresowaniem i autentyczną szczerością.
Post z opóźnieniem z 9. Marca z powodu braku dostępu do internetu.
Dziś piszę ze swojego śpiwora i spod grubego koca w pełnym ubraniu i w czapce. Woda w naszym pokoju zaczęła zamarzać, więc musi być gubo poniżej zera, a jest dopiero przed 22., więc najgorsze dopiero przed nami. Jesteśmy na 4200m i na szczęście nikt z nas nie ma objawów choroby wysokościowej, ale najgorsze symptomy mogą pojawić się w nocy. Jeśli przez noc będziemy się dobrze czuć i rano nie będziemy mieli bólów głowy ani objawów grypy, to znaczy, że się zaaklimatyzowaliśmy i możemy iść do bazy pod Chulu West. Jeśli nie, będziemy musieli zostać tu na kolejny dzień.
Trudnościowo dzisiejszy trekking był umiarkowany. Szliśmy 6 godzin z Manang do Ledar robiąc ponad 700m w górę przez wioski z pięknym widokiem na Gangapurnę. Widoki były niesamowite.
Tu w Ledar nie mamy zasięgu w telefonach, brak wi-fi, ciepłego prysznica poza wiadrem z letnią wodą, które brałem w komórce z ujemną temperaturą po raz ostatni niemalże zamarzając na śmierć podczas kąpieli. W głównym pomieszczeniu jest tylko jeden mały piecyk, w którym przez większość czasu się nie pali, więc kolację musieliśmy jeść w kurtkach i pod kocami, a jedzenie trzeba było jeść szybko, bo momentalnie stygło. Naszą sytuację oddaje idealnie nepalskie powiedzenie "Dal bhat moc przez całą dobę, bez łazienki i prysznica" (ang.: Dal bhat power, 24-hour, no toilet, no shower).
Post z 11. Marca.
Ostatniej nocy nie czułem się dobrze, stąd brak posta (pomijając fakt braku internetu). Zazwyczaj pomiędzy 4500m a 5000m mam jeden dzień, kiedy mam silny ból głowy, jest mi niedobrze i mam gorączkę z dreszczami. Wczoraj właśnie był ten dzień.
Rano wyszliśmy do bazy pod Chulu West (4950m). Jak do tej pory, była to najtrudniejsza część naszego trekkingu, ponieważ musieliśmy zrobić 700m przewyższenia, by osiągnąć wysokość prawie 5000m. Dojście do Base Campu zajęło nam trzy godziny, ale szlak był bardzo stromy, a podejście 700m na takiej wysokości już samo w sobie nie jest łatwe. Z Base Campu mieliśmy widok na Chulu West, Chulu East oraz na całe pasmo z Annapurną I, II, IV i Gangapurną.
Potem zeszliśmy z powrotem do Ledar i spędziliśmy większość popołudnia w głównym pomieszczeniu w naszym schronisku, które słońce ogrzewało przed szyby aż do momentu, kiedy zaszło za góry i dosłownie w dwie minuty później temperatura z jakichś 15°C spadła poniżej zera (wewnątrz budynku), a my musieliśmy już siedzieć w ciepłych kurtkach i pod kocami.
Gdy temperatura spadła, z minuty na minutę zacząłem odczuwać coraz większy ból głowy, mdłości i przerażające zimno, więc zaraz po kolacji, której i tak nie byłem już w stanie zjeść, wróciłem do pokoju i zapatuliłem się w śpiwór, ale trzęsło mną z zimna jeszcze przez dwie godziny dopóki symptomy nie zaczęły zanikać. Około północy czułem się już dobrze. Temperatura w pokoju wynosiła około -5-7°.
Rano byłem już w pełni zaaklimatyzowany. Pozostali członkowie wyprawy również czuli się dobrze.
Dziś jest ten dzień, kiedy się rozdzielamy. Jedna trzyosobowa grupa wraca do Base Campu (4950m), gdzie spędzi noc w namiotach, przy szacowanej temperaturze -20°C, kolejną noc w obozie wyższym (High Camp) na 5600m, również w namiotach, gdzie przewidywana temperatura to -35°C. Potem będą atakowali szczyt Chulu West (6500m) i zejdą z powrotem do Ledar.
Druga grupa idzie do Thorong La High Camp (4923m) idąc w górę 700m, gdzie spędzi noc w schronisku. Ta grupa to ja i trzy osoby, Binod (nasz przewodnik) i jeden tragarz. Podejście, zwłaszcza część od Thorong Phedi (4500m) do Thorong High Camp (4923m) jest bardzo strome i dość trudne, ale nie tak jak wczorajsze do Base Campu.
Thorong Phedi i High Camp to malutkie skupiska po dosłownie 4 chatki na totalnym pustkowiu, gdzie można spędzić noc. Toalety są w wychodku na zewnątrz, a pokoje w malutkich chatkach usytuowanych dookoła budynku z restauracją, która jest ogrzewana jedynie przez 2-3 godziny po zachodzie słońca. W pokojach nie ma żadnego ogrzewania a dzisiejszej nocy temperatura ma dojść do -15°, a w pokojach nie będzie o wiele cieplej, bo dzięki szparom w dzwiach i w oknach wewnątrz hula wiatr.
Teraz jest 20:30 i wszyscy już leżą w pełnym opakowaniu w swoich śpiworach, przykryci grubymi kołdrami. Miejmy nadzieję, że nie zamarzniemy w nocy.
Dotarliśmy do Muktinath po długiej i ciężkiej drodze.
Z Thorong High Camp (4923m) wyszliśmy o szóstej rano, tuż przed wschodem słońca. Gdy zaczęliśmy iść do góry stromą ścieżką po śniegu i lodzie, temperatura wynosiła -20°, a ubrani byliśmy we wszystko, co mogliśmy znaleźć w plecakach. Wejście 500m wyżej do przełęczy Thorong La (5416m) zajęło nam trzy godziny. Podejście 500m w górę na tej wysokości, przy tych temperaturach i przeszywającym, lodowatym wietrze jest bardzo wyczerpujące. Ze względu na małą ilość tlenu w powietrzu, musieliśmy robić przerwy co parę minut, by złapać oddech.
Gdy docieramy do przełęczy jesteśmy już wykończeni, a musimy jeszcze zejść 1600m w dół do Muktinath na wysokość 3800m, znów stromą, kamienistą, ośnieżoną i oblodzoną ścieżką, tym razem w dół, ryzykując kilka razy, że ześlizgniemy się i spadniemy w przepaść.
Schodząc w dół widzimy słynną górę Dhaulagiri (8167m).
To był najtrudniejszy dzień całego naszego trekkingu, ale udało nam się i teraz jesteśmy już w Muktinath, wyglądającym trochę jak miasteczko z westernu.
Po zachodzie słońca też jest tu niestety wciąż bardzo zimno. Dziś w nocy temperatura ma spaść do -11° więc już nie tak źle jak wczoraj w Thorong High Camp, ale już z wytęsknieniem ocekujemy odrobiny ciepła.
Dziś był ostatni dzień naszego trekkingu.
Musieliśmy być gotowi na 6:30 rano, żeby wyjść na medytację do świątyni buddyjskiej z ogromnym posągiem Buddy na wzgórzu nad miastem. Medytacja miała zacząć się o 7. rano, ale niestety medytacji nie było. Mieliśmy jednak okazję zwiedzić kompleks oraz główną świątynię.
Potem zaczęliśmy iść w kierunku naszego hotelu, ale po drodze znaleźliśmy kolejną świątynię tuż koło naszej kwatery. Jej wnętrza były pełne malowideł buddyjskich bóstw oraz strażników dharmy. Miejsce było naprawdę wyjątkowe.
Nasz trekking zaczęliśmy o 9. zaraz po śniadaniu a zejście w dół o 1100m do Jomson (2700m) zajęło nam ponad 6 godzin. Trasa nie była bardzo trudna, ale byliśmy wykończeni po wczorajszym dniu, a dziś było bardzo wietrznie i od obiadu aż do końca wiatr wiał nam prosto w twarz.
W końcu dotarliśmy do naszego hotelu, który znajduje się tuż przy samym lotnisku, a z okien mamy widok na pas startowy i na Dhaulagiri - jedną z najwyższych gór świata.
Na kolację mieliśmy okazję spróbować hamburgerów z jaka i lokalnej jabłkowej brandy z naszym nepalskim przewodnikiem i tragarzem, którzy już po dwóch szotach chcieli śpiewać.
Teraz czas spać, bo o 6:30 rano mamy samolot.
Rano nasz lot był opóźniony ze względu na silny wiatr, a było nawet ryzyko, że zostanie odwołany. Po czterech godzinach opóźnienia odlecieliśmy jednak do Pokhary.
Lot zajął nam dwadzieścia minut w odróżnieniu od jazdy jeepem, która zajęłaby nam 8 godzin, co rozważaliśmy jako alternatywę w przypadku odwołania lotu.
Na lotnisku mieliśmy kontrolę paszportową i bagażową, która w rzeczywistości była fikcją. Zostaliśmy pobieżnie przeszukani w osobnym pomieszczeniu a'la stara drewniana szafa przy wejściu do malutkiej hali odlotów, ale wyglądało to tak, że zadano nam jedynie kilka pytań o zawartość plecaka i puszczono nas nawet bez otwierania go.
Lot starym, chyba czterdziestoletnim, rozklekotanym kukuruźnikiem z trzęsącym się cały czas skrzydłem był sporym doświadczeniem, podobnym do lotu z Lukli kiedy byłem tu poprzednim razem.
W Pokharze wylądowaliśmy ok. 12-tej, gdzie odebrał nad hotelowy kierowca. Jazda zajęła nam z dziesięć minut, a drogę między lotniskiem a hotelem można pokonać piechotą w dwadzieścia.
Miasto w ciągu ostatnich paru lat rozrosło się niesamowicie. Od 2009 roku, kiedy byłem tu po raz pierwszy po drodze od hotelu do lotniska nie było prawie nic, jedynie jakieś ogrodzenie i łąki od strony jeziora, a teraz stoi tu masa nowo wybudowanych budynków. Część turystyczna miasta rozrosła się niesamowicie i jest już nawet KFC. Wszystko lśni, jest tu pełno wymuskaych restauracji, klubów, drogich sklepów z biżuterią i pamiątkami, biur podróży, salonów masażu, jogi i SPA.
Idziemy sobie nad jezioro, gdzie wynajmujemy za Rs1250 (12.5$) łódź, którą płyniemy na wyspę, na szczycie której znajduje się Stupa Pokoju. Aby się tam dostać trzeba przepłynąć na drugi brzeg jeziora i stamtąd iść cały czas pod górę ok. piećdziesiąt minut. Droga jest trudna, ale do wytrzymania.
Ta biała ze złotymi zdobieniami stupa spogląda ze szczytu góry na całe miasto, a bronią jej stojące przy niej złote posągi Buddy. Na górze jest też mają świątynka, gdzie praktykuje japoński mnich, który kiedyś był katolikiem. W Japonii ma dwóch synów, ale przeszedł na Buddyzm i został mnichem. Po paru minutach rozmowy z nim musimy już iść na łódź, która czeka na nas na dole.
Wróciliśmy na główną (turystyczną) ulicę, gdzie dość długo spacerowiśmy, aż w końcu skończyliśmy w małej, lokalnej restauracji, gdzie jadają mieszkańcy, a jedzenie było wyśmienite, tanie i prawdziwe, choć strasznie ostre.
Po odrobinie relaksu wracamy do naszego hotelu.
Wczoraj byliśmy na pożegnalnym wieczorze z naszymi przewodnikami - Sange Sherpą, który dziewięć razy zdobył Everest, Binodem Gurungiem i z maszynki tragarzami. Wróciliśmy do hotelu bardzo późno.
Dzień był do dość spokojny, bo pogoda nie była najlepsza - nie padało dużo, ale cały dzień było pochmurno i mgliście, więc nie było sensu iść na paralotnie czy na rafting. Zamiast tego poszliśmy wzdłuż jeziora do mniej komercyjnej części miasta zobaczyć jaskinię Gupteshwor Mahadev (wstęp Rs100 = 1$), w której mieściła się świątynka poświęcona Shivie, a potem udaliśmy się, by zobaczyć niedaleko od jaskini wodospad Devi's Falls (Rs30). W porze suchej wodospad jest jednak malutki i nie warto.
Do Lakeside (turystyczne centrum miasta) dostaliśmy się dwoma autobusami za Rs15 od osoby każdy, co jest dobrą opcją dla osób z bardzo niskim budżetem. Podróżowanie publicznymi autobusami jest tu tanie, łatwe i bezpieczne o ile nie są to kursy dalekobieżne, gdzie jedzie się nad przepaściami. Zdarzają się przypadki, że autobusy spadają w przepaść, ale są to najczęściej najtańsi i najgorszej jakości przewoźnicy. Na dalszych trasach, takich jak z Pokhary do Katmandu, która jest chyba najpopularniejszą, warto dopłacić te parę dolarów i jechać (względnie) bezpiecznie i komfortowo.
Gdy już wróciliśmy do dzielnicy Lakeside, znów wynajęliśmy łódź i przepłynęliśmy się do świątyni Barahi, znajdującej się na malutkiej wysepce. Jest to dwupiętrowa hinduska pagoda na cześć bogini Durga, protektorki wszystkich Bogów.
Wieczorem były pożegnania i wróciliśmy bardzo późno, więc nie mieliśmy ostatniej nocy dużo snu, zwłaszcza, że musieliśmy być gotowi na śniadanie na 6:30 i wyjeżdżaliśmy z hotelu o 7. rano.
Dojazd do Katmandu zajął nam ponad osiem godzin, więc zajęło nam to większość dnia.
Po zameldowaniu się w hotelu od razu idziemy do znajdującego się na wzgórzu i oddalonego jakieś 2km stąd Swayambunath i docieramy tam akurat na zachód słońca. Wstęp dla turystów kosztuje Rs200.
Swoyambunath to jeden z najstarszych kompleksów świątynnych w Nepalu, potoczne zwany Świątynią Małp. Niektóre obiekty tutaj mają po 1500 lat i znajduje się tu najwyższa stupa w Nepalu. W Swoyambhunath czuję woń kadzideł, słyszę dzwonki, z ciekawością przyglądam się wirującym młynkom modlitewnym i szeptanym mantrom Om Mani Padme Hum na cześć Buddy Współczucia, który według Buddyjskich wierzeń odrodził się w postaci Dalai Lamy.
Jest to kompleks buddyjskich i hinduskich świątyń z wielką stupą na samym szczycie wzgórza. Wokół biega tu pełno małp, które przyciągają jaskrawe kolory, więc będąc tu trzeba uważać, żeby czegoś nie ukradły. Mi na jednych z poprzednich wyjazdów ukradły butelkę z Fantą i śmiały się mi prosto w twarz.
Gdy zeszliśmy na dół wzięliśmy taksówkę do hotelu (udało się zbić cenę z Rs700 do Rs450), a resztę wieczoru spędziliśmy w miłej restauracji na Thamelu.
Dzień mieliśmy całkowicie zaplanowany, bo trzeba było upchać zwiedzanie miasta w jednym dniu, więc już z samego rana pojechaliśmy do klasztoru Kopan (taksówka z Thamelu kosztuje ok. Rs700-800, czyli 7-8$). Klasztor właściwie był zamknięty ze względu na odbywajace się wykłady w ramach odosobnienia dla zachodnich słuchaczy, ale zostaliśmy wpuszczeni i pozwolono nam posluchać nauk o Czterech Szlachetnych Prawdach wg Buddy. Wykład był o przyczynach cierpienia i o sposobach przezwyciężenia go poprzez rozwój miłości i współczucia wobec wszystkich żyjacych istot bez osądzania ich. Każdy z nas ciepli niezależnie od bogactwa, stanu cywilnego, zdrowia itd. Nie powinniśmy nikogo osadzać, bo nie mamy pełnego zrozumienia jego sytuacji. Nie powinniśmy się również przywiazywać, co nie znaczy żebyśmy nie kochali i nie przejmowali się, ale byśmy nie byli chorobliwie uzależnieni od zewnętrznych czynników. Jeśli znajdziemy szczęście wewnątrz siebie samych niezależnie od nich staniemy się w pełni szczęśliwymi ludźmi.
Po wykładzie pochodziliśmy jeszcze trochę po ośrodku z kilkoma stupami i świątyniami, majac stąd widok na całe miasto, po czym wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do Boudhanath czyli Stupy Buddy (Rs300).
Przeszliśmy się dookola tej ogromnej, biało-złotej stupy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Stupa została w pełni odrestaurowana po trzęsieniu ziemi i odsyskała swój wdzięk. Zwiedzanie zakończyliśmy w jednej z restauracji na dachu, skąd idealnie widać cała stupę. Warto wydać parę dolarów, zamówić tu kawę i jakąś przekąskę, by móc zrelaksować się przy takim widoku.
Potem bierzemy kolejną taksówkę i jedzeimy do światyni Pashupatinath, gdzie odbywają się publiczne ceremonie kremacji, które może zobaczyć każdy po zapłaceniu Rs1000 za wstęp.
Kompleks składa się z głównej światyni, do której wstęp mają tylko Hindusi, hospicjum oraz kilku podestów nad rzeka, gdzie cały czas palą się ciała. Najbliższe przy hospicjum kiedyś były zarezerwowane dla rodziny królewskiej, a teraz dostępne są dla bogatszych rodzin. Widok dla osoby z zachodu jest szokujacy, stąd tłumy gapiów z aparatami fotograficznymi. Miejsce aż roi się od uważanych za świętych Saddhu i Baba, a w rzece chłopcy chodzą z wielkimi magnesami i wyławiają biżuterię i metalowe przedmioty z ludzkich popiołów, by spieniężyć potem co się da.
Po Pashupati pojechaliśmy na Durbar Square.
Durbar Square to serce Kathmandu i miejsce koronacji królów oraz przeogromnej liczby zabytków, w tym świątyń i pagód, a na skrzydłach placu znajduje się Pałac Królewski i Pałac Kumari – żywej bogini, wybieranej z kasty Newarów. Ta brutalna niegdyś tradycja nieco złagodniała, jednak wciąż jest bardzo żywa wśród nepalczyków. Dziewczynka wybrana na Kumari pozostaje wcieleniem Bogini tylko do chwili pierwszego okresu, po czym wywożona jest do specjalnego ośrodka, w którym wiele z nich spędza resztę życia. Obecnie wolno im już wchodzić w związki z mężczyznami, ale do niedawna taka była Bogini musiała spędzić resztę swojego życia w czystości. Kumari opuszcza swój pałac tylko na 6 dni w roku.
Wstęp na plac królewski kosztuje aż Rs1000, a nic nie zostało tu zrobione od trzęsienia ziemi. Światynie się rozpadają i są w opłakanym stanie, o wiele gorszym niż zaraz po trzęsieniu ziemi. Nawet rok temu, gdy byłem tu po raz ostatni były w lepszym stanie niż teraz. Irytujace jest to, że pieniądze, które miały być przeznaczone na ratowanie światyń idą do czyichś kieszeni! Pałac Królewski też za chwilę się rozleci jeśli natychmiast nie zostaną podjęte jakieś działania!
Idziemy też do żywej Bogini Kumari, ale jesteśmy za późno i nie zgodziła się już wyjść.
Nasz hotel mieści się w części zwanej Thamel, trzydzieści minut na pieszo stąd, więc wracamy na nogach, odpoczywamy pół godziny i udajemy się na uroczystę kolację pożegnalną z kulturalnym programem tanecznym i kilkoma piwami.
Niestety to był mój ostatni pełny dzień w Nepalu. Mogę powiedzieć, że Nepalczycy sa niesamowici, ciepli, z dużym poczuciem humoru, mają wielkie serca pomimo bardzo trudnego życia i znalazłem tu wielu przyjaciół. To była moja czwarta wizyta w Nepalu i wiem, że na pewno wrócę jeszcze do tego wyjatkowego kraju.
Na zdjęciach poniżej widnieje Pashupatinath w nepalskiej stolicy Kathmandu.
Hindusi przyjeżdżają tu z całych Indii i Nepalu by czcić Shivę – Boga zniszczenia. Złota pagoda na górze to dach jego świątyni. W wierze hinduskiej wszystko musi zostać zniszczone, by ustąpić miejsca na nowe rzeczy, dlatego pielgrzymi przybywają tu nad brzegi rzeki Bagmati do podnóża Świątyni Shivy. Wiara w cykl stworzenia i zniszczenia nadaje Pashupatinath unikalnego znaczenia. Wielu z tych pielgrzymów przyjeżdża tutaj, by tu umrzeć i zostać skremowanym. Hindusi wierzą w reinkarnację, wieczny cykl śmierci i odradzania się. Kremacja pomaga uwolnić duszę by była gotowa na kolejne życie. Wierzą też, że fizyczne elementy ciała są uwalniane do przyrody, by móc posłużyć w następnych cyklach stworzenia. Tu na dole, w tym białym budynku znajduje się hospicjum, w którym chorzy spędzają swoje ostatnie kilka dni, oswajając się z widokiem wszechogarniającej ich śmierci.
Aby wesprzeć mój projekt Transazja, kliknij
Tweet